Выбрать главу

— Dostać pan dobra cena, nie martwić się. — Potem musiała mu wpaść do głowy pewna myśl. — Nie czekać na przyjaciel?

— Nie, obawiam się, że mam sprawy gdzie indziej, pan Quirrenbach również. Przez pewien czas nie będziemy się widzieć.

Miałem szczerą nadzieję, że to prawda.

Rykszom zapewniały napęd przeważnie włochate naczelne pewnego typu. Inżynieria genetyczna pozwoliła przestawić niezbędne geny homeotyczne, tak że nogi wyrosły im dłuższe i prostsze niż małpom. W szybkim, niezrozumiałym kanazjańskim Tom negocjował z drugim dzieciakiem. Obaj chłopcy niemal nie różnili się od siebie, jeśli pominąć fakt, że drugi miał krótsze włosy i mógł być o jakiś rok starszy. Tom przedstawił mi go jako Juana; zwracali się do siebie w sposób sugerujący mi, że prowadzą wspólne interesy. Juan uścisnął mi dłoń i odprowadził do najbliższego pojazdu. Teraz już obejrzałem się nerwowo, mając nadzieję, że Quirrenbach nadal leży nieprzytomny. Gdyby przyszedł do siebie za wcześnie i wyciągnął z Toma nowinę, że oto za chwilę jadę na przejażdżkę poza terminal, musiałbym się przed nim usprawiedliwiać, a nie chciałem tego. Pewnych pigułek nie można osłodzić, a wiadomość, że porzucił cię ktoś, kogo miałeś za towarzysza podróży, to jedna z nich.

A może zdoła przekształcić mękę odrzucenia w jedno ze swoich przyszłych arcydzieł?

— Dokąd, pan? — spytał Juan. Miał taki sam akcent jak Tom. Zgadywałem, że to jakiś pozarazowy żargon, pidżin rosyjskiego, kanazjańskiego, norte i kilkunastu innych języków, znanych tutaj w czasie Belle Epoque.

— Zabierz mnie do Baldachimu — poleciłem. — Wiesz, gdzie to jest, prawda?

— Jasne — odparł. — Wiem, gdzie Baldachim, wiem, gdzie Mierzwa. Pan myśleć, że ja idiota, jak Tom?

— Wobec tego możesz mnie tam zawieźć.

— Nie, panie. Ja nie móc pana tam zawieźć.

Zacząłem odwijać następny banknot, kiedy się zorientowałem, że nasze trudności w porozumieniu się mają swe źródło w czymś bardziej zasadniczym niż niewystarczające fundusze i że ten problem jest po mojej stronie.

— Czy Baldachim to dzielnica miasta?

W odpowiedzi Juan kiwnął z rezygnacją głową.

— Pan nowy, hę?

— Tak, jestem nowy. Więc może byś mi wyświadczył przysługę i wyjaśnił, czemu zabranie mnie do Baldachimu leży poza zakresem twych możliwości.

Banknot, który odwinąłem, zniknął z mej dłoni, a potem Juan oferował mi tylne siedzenie rykszy, jakby to był tron wyłożony drogocennym welwetem.

— Pokazać pan. Ale ja nie zawieźć pan tam, rozumieć? Trzeba więcej niż ryksza.

Wskoczył na miejsce obok mnie, a potem pochylił się i szepnął coś do ucha kierowcy. Naczelny zaczął pedałować, z oburzeniem pochrząkując na los, jaki zgotowało mu dziedzictwo genetyczne.

Później dowiedziałem się, że bioinżynieria zwierząt była jednym z kwitnących przemysłów po zarazie. Wykorzystywała niszę, która się otwarła, gdy skomplikowane maszyny zaczęły zawodzić.

Jak niedawno stwierdził Quirrenbach, nic, co się wydarza, nigdy nie jest kompletnym złem dla wszystkich.

W przypadku zarazy było tak samo.

W miejscu brakującej ściany znajdowało się wejście i wyjście dla wolantorów (i przypuszczalnie dla innych pojazdów latających), ale ryksze wjeżdżały na parking pochyłym betonowym tunelem. Z wilgotnych, zimnych ścian i sufitu kapały gęste, śluzowate ciecze. Jednak było tu chłodniej, a hałas terminalu zanikł, zastąpiony cichym potrzaskiwaniem zębatek i łańcuchów, przenoszących napęd małpiego pedałowania do kół.

— Nowy pan — stwierdził Juan. — Nie z Ferrisville, nie z Pasa Złomu. Nie z reszta układu też.

Czy moja ignorancja tak rzucała się w oczy, że dostrzegało ją nawet dziecko?

— Chyba nie macie obecnie wielu turystów?

— Od zły czas nie.

— Jak się człowiek czuł, kiedy to przeżywał?

— Nie wiedzieć, pan, ja mieć wtedy dwa lata.

Oczywiście. To było siedem lat temu. Z dziecięcej perspektywy od tego czasu upłynął szmat życia. Juan, Tom i inne dzieci ulicy ledwie pamiętają, jak żyło się w Chasm City przed zarazą. Tych kilka lat bezgranicznego bogactwa i bezgranicznych możliwości zostało w rozmytym obrazie wieku niemowlęcego. Wszystko, co wiedziały, co pamiętały naprawdę, to miasto takie, jakie jest teraz: rozległe, ciemne i ponownie pełne możliwości — z wyjątkiem tego, że obecnie możliwości te leżały w sferze niebezpieczeństwa i zbrodni; miasto złodziei i żebraków, i tych, którzy żyli raczej dzięki swemu sprytowi, a nie wiarygodności kredytowej.

Znalezienie się w takim mieście było dla mnie szokiem.

Mijaliśmy inne ryksze, powracające w okolice bulwaru; ich śliskie boki lśniły od deszczu. Jedynie kilka z nich wiozło pasażerów, skulonych ponuro w swych płaszczach przeciwdeszczowych, sprawiających wrażenie, że woleliby być gdzie indziej we wszechświecie, a nie w Chasm City. Rozumiałem ich całkowicie. Zmęczony, czułem gorąco, pod ubraniem ociekałem potem, skóra swędziała i piekła z braku kąpieli. Miałem świadomość, że cuchnę.

Co, do cholery, tu robię?

Ścigałem człowieka na dystansie przeszło piętnastu lat świetlnych, do miasta, które się stało chorą perwersją siebie samego. Człowiek, którego ścigałem, nie był naprawdę zły — nawet ja to dostrzegałem. Nienawidziłem Reivicha za to, co zrobił, ale przeważnie działał tak, jak ja bym działał w podobnych okolicznościach. Był arystokratą, nie żołnierzem, ale w innym życiu — jeśli historia naszej planety potoczyłaby się innym torem — moglibyśmy się nawet przyjaźnić. Z pewnością odczuwałem teraz dla niego szacunek, nawet jeśli był to szacunek tylko dla stylu, w jakim działał. Zupełnie mnie zaskoczył, gdy zniszczył most w Nueva Valparaiso. Godna podziwu niedbała brutalność. Człowiek, którego aż tak nietrafnie osądziłem, zasłużył na mój szacunek.

Jednak mimo wszystko zabiłbym go bez skrupułów.

— Pan potrzebować lekcja historii — powiedział Juan.

Na pokładzie „Strelnikova” nie dowiedziałem się wiele, ale w tej chwili nie miałem akurat ochoty na porcję historii.

— Jeśli myślisz, że nie wiem o zarazie…

Tunel przed nami pojaśniał. Niewiele, ale wystarczająco, by się zorientować, że zaraz wjedziemy do właściwego miasta. Miejskie światło miało karmelowobrązową teksturę — widziałem to z behemota. Kolor mroczny, przefiltrowany przez mrok w dali.

— Zaraza uderzyć, budynki dostać hysia — powiedział Juan.

— Tyle mi już mówili.

— Nie mówić dość, pan. — Fleksja była resztkowa, ale podejrzewałem, że to znacznie lepszy język od języka kierowcy rykszy. — Domy zmieniać się naprawdę szybko. — Gestykulował szeroko. — Dużo ludź umrzeć, miazga lub wgnieść w ściana.

— Dość niemiłe.

— Ja pokazać ci ludź w ściana. Ty nie żartować, pan. Ty srać w portki. — Skręciliśmy, by wyminąć innego rykszarza, otarliśmy się o niego. — Ale słuchać, domy zmieniać najszybciej na góra, jasne?

— Nie rozumiem.

— Domy jak drzewo. Mieć dużo korzeń, tkwić w ziemi, nie?

— To znaczy konstrukcyjne linie zasilania? Wysysają surowce z podłoża, by się naprawiać i przekształcać?

— Taa. To ja mówić. Jak dużo drzewo, ale dużo drzewo też inaczej. Zawsze rosnąć na góra. Pan rozumieć? — Nastąpiły dalsze gesty, jakby kreślił w powietrzu zarys grzybiastego obłoku.

Może zrozumiałem.

— Chcesz powiedzieć, że systemy wzrostu były skoncentrowane w górnych partiach konstrukcji?

— Taa. Kiwnąłem głową.