— Jasne. Te konstrukcje miały się zarówno rozmontowywać, jak i wzrastać coraz wyżej. W każdym przypadku zawsze trzeba dodać albo odjąć materiał ze szczytu. Tak więc ośrodek nerwowy maszynerii samoreplikującej zawsze wznosi się razem z konstrukcją. Niższe poziomy potrzebują mniejszej liczby systemów. Tam potrzeba ich minimum do funkcjonowania, usuwania uszkodzeń, drobnych remontów, a także do periodycznych zmian kształtu.
Trudno orzec, czy uśmiech Juana był formą gratulacji dla mnie — że sam do tego doszedłem — czy okazywał współczucie, że dojście do tego zabrało mi tyle czasu. Zaraza dojść najpierw na góra,
— niesiona od korzeń. Dawać hysia góra budynku. Nisko zostać jak przedtem. Tam dotrzeć, to ludzie już obciąć korzeń, zagłodzić dom. Już żadne zmiany.
— Ale wtedy górne partie zmieniły się nie do poznania. — Pokręciłem głową. — To musiały być straszne czasy.
— Nie wciskać kit, pan.
Zanurkowaliśmy w światło dzienne i wreszcie zrozumiałem, co Juan miał na myśli.
PIĘTNAŚCIE
Znajdowaliśmy się na najniższym poziomie Chasm City, znacznie poniżej krawędzi kaldery. Ulica, po której jechaliśmy, przecinała na pontonach czarne jezioro. Z nieba łagodnie padał deszcz — właściwie padał z kopuły, wzniesionej wiele kilometrów nad naszymi głowami. Wokół nas wznosiły się z powodzi rozległe budynki, o obłożonych płytami, ogromnych ścianach. Widziałem je wszędzie — stapiały się w odległy, pozbawiony szczegółów mur, zalegający niby ławica smogu. Najniższe siedem pięter domów obrosło polipami szałasowatych mieszkań i targowisk, pospinanych i połączonych niezgrabnymi pomostami i drabinami sznurowymi. W slumsach płonęły ogniska, a powietrze cuchnęło tu nawet bardziej niż na bulwarze terminalu. Było jednak nieco chłodniejsze i dzięki ciągłej bryzie mniej duszące.
— Jak nazywa się to miejsce? — zapytałem.
— Mierzwa. Wszystko tu dół, na poziom ulicy, Mierzwa.
Zrozumiałem, że Mierzwa to nie tyle dzielnica miasta, co je go poziom. Składała się z sześciu czy siedmiu pięter, wznoszących się nad zalaną częścią budynków. Slumsowe poszycie, z którego wyrastała miejska puszcza.
Wyciągnąłem szyję, by zerknąć poza markizę rykszy, i spojrzałem w górę: wyłożone płytami konstrukcje biły w niebo. Perspektywa ściągała je ku sobie, kilometr nad moją głową. W dolnej części budynki zachowywały zaplanowaną przez architekta strukturę geometryczną: prostokreślne, z równoległymi rzędami okien. Geometrię ścian zakłócały tylko przypadkowe wypustki lub małżowate narośla. Jednak wyżej obraz nieprzyjemnie się zmieniał. Choć każdy budynek mutował w trochę inny sposób, wariacje kształtów charakteryzowały się jakąś jednorodną patologią. Dla każdego doświadczonego chirurga byłoby jasne, że wywołuje ją ten sam czynnik. Niektóre budynki rozszczepiły się na dwa w połowie wysokości, inne zaś nieprzystojnie napęczniały. Niektóre wypuściły drobne awatary siebie samych, niczym rozgałęzione wieżyczki i wykusze baśniowych zamków.
Wyżej te struktury replikowały się i znowu replikowały, przenikając wzajemnie i łącząc jak oskrzela lub jakiś dziwaczny wariant polipa, aż tworzyły poziomą tratwę zlanych ze sobą gałęzi, zawieszoną kilometr czy dwa nad ziemią. Oczywiście widziałem to przedtem z góry, ale całą skalę zjawiska dostrzegałem dopiero teraz. Baldachim.
— Teraz pan widzieć, dlaczego ja nie brać tam.
— Zaczynam rozumieć. To pokrywa całe miasto, tak?
Juan kiwnął głową.
— Jak Mierzwa, tylko wyżej.
Z behemota nie rzucał się w oczy fakt, że Baldachim — gęsta plątanina szaleńczo zdeformowanych budynków — ograniczał się do względnie płytkiej warstwy. Tworzył rodzaj zawieszonego ekosystemu, a poniżej znajdował się inny świat, całkowicie inne miasto. Złożoność ekosystemu rysowała się w całej krasie. Unosiły się tam całe społeczności — zamknięte konstrukcje, zanurzone w Baldachimie niczym ptasie gniazda w lesie, każda wielka jak pałac. Liny, cienkie jak babie lato, wypełniały przestrzeń między większymi gałęziami, zwisały niemal do poziomu ulicy. Trudno było orzec, czy powstały wskutek mutacji, czy celowej działalności człowieka; jakby Baldachim oplatały nićmi jakieś monstrualne owady czy niewidzialne pająki, większe od domów.
— Kto tam mieszka?
Wiedziałem, że nie jest to pytanie bezzasadne; widziałem przedtem światła w gałęziach — dowód, że te chore martwe skorupy budynków wykorzystywano na ludzkie kwatery.
— Nikt, kogo ty chcieć znać, pan. — Juan przeżuwał to stwierdzenie, a potem dodał: — Nikt, kto chcieć znać pan. To nie obelga też.
— Nie obrażam się, ale proszę, odpowiedz na moje pytanie.
Juan odpowiadał dłuższy czas, podczas gdy nasza ryksza jechała wśród korzeni wielkich konstrukcji, a jej koła przeskakiwały wypełnione wodą szczeliny. Deszcz nie ustawał, ale kiedy wysunąłem głowę poza markizę, nie odczułem nieprzyjemności — był ciepły i łagodny. Czy kiedyś ustanie, czy też rytm kondensacji na kopule to rytm dzienny? Czy to wszystko się dzieje według jakiegoś rozkładu? Miałem jednak wrażenie, że bardzo niewiele zjawisk w Chasm City jest przez kogoś bezpośrednio sterowanych.
— Oni bogaci ludzie — mówiło dziecko. — Naprawdę bogaci — nie malutko bogaci jak Madame Dominika. — Stuknął się w kościstą głowę. — Nie potrzebować Dominika.
— Chcesz powiedzieć, że w Baldachimie są enklawy, gdzie zaraza nigdy nie dotarła.
— Nie, zaraza wszędzie. Ale w Baldachim oni wyczyścić, jak domy zatrzymać zmiany. Niektórzy bogaci zostać na orbicie. Niektórzy nigdy nie wyjeżdżać z miasto, albo zjechać, kiedy gówno wszystkich obryzgać. Niektórzy deportowani.
— Czemu ktoś miałby tu przyjeżdżać po zarazie, jeśli nie musiał? Nawet jeśli pewne partie Baldachimu są wolne od resztkowych śladów Parchowej Zarazy, czemu ludzie chcą tu mieszkać, zamiast pozostać w ocalałych habitatach Pasa Złomu? Nie rozumiem.
— Oni deportowani, nie mieć wybór — zauważył dzieciak.
— Tamci nie mieli, to rozumiem. Ale dlaczego przybyli tu pozostali?
— Bo oni uważać, że sprawy pójść lepiej, i chcieć być, kiedy to się zdarzyć. Kiedy sprawy iść lepiej, dużo okazji robić forsa, ale tylko mało ludzi zrobić się bardzo bogaci. Teraz też dużo okazji robić forsa — mniej policji tutaj niż na górze.
— Chcesz powiedzieć, że tutaj nie ma reguł? Że wszystko można kupić? Wyobrażam sobie, że to kuszące po ograniczeniach Demarchii.
— Pan mówić dziwnie.
Moje następne pytanie było oczywiste.
— Jak mam się dostać do Baldachimu?
— Jeśli tam nie być, nie dostać się.
— Chcesz powiedzieć, że nie jestem dość bogaty? O to chodzi?
— Bogaty to nie dosyć. Mieć powiązania. Być ciasno z Baldachimem albo ty być nikt.
— Gdybym to wszystko miał, jak się tam dostać? Czy są drogi przez budynki, stare szyby dostępu, których zaraza nie zablokowała? — Sądziłem, że jest to elementarz ulicznej wiedzy i chłopak zna takie wejścia, jak własne pięć palców.
— Ty nie chcieć wybrać droga wewnątrz, pan. Mnóstwo niebezpieczna. Kiedy polowanie schodzić.
— Polowanie?
— Pan, to miejsce niedobre w nocy. Rozejrzałem się. Wszędzie panował półmrok.
— Jak się w ogóle zorientujesz, że już jest noc? Nie, nie odpowiadaj na to. Po prostu mi powiedz, jak tam bym się dostał.
Czekałem na odpowiedź; nie nadchodziła, postanowiłem sformułować swoje pytanie inaczej.
— Czy ludzie z Baldachimu kiedykolwiek schodzą do Mierzwy?
— Czasami. W czasie polowanie.
Postęp, pomyślałem. Ta rozmowa przypominała rwanie zęba.