Выбрать главу

Miałem szczerą nadzieję, że Reivich mnie nie zawiedzie.

* * *

Nie spodziewałem się, że tajne przejście sięga do samego centrum terminalu kotwiczącego i kończy się w zacienionej części głównej hali. Spojrzałem do tyłu na bariery zabezpieczające, których uniknęliśmy: widziałem, jak strażnicy skanują ludzi w poszukiwaniu ukrytej broni, sprawdzają ich tożsamość, żeby jakiś przestępca wojenny nie wydostał się z planety. Nakręcanego pistoletu w kieszeni skanery by nie wykryły, dlatego właśnie taką broń wybrałem. Poczułem lekką irytację, że moje staranne przygotowania okazały się częściowo niepotrzebne.

— Panowie, dalej nie idę — oznajmił Vasquez, zatrzymując się na progu.

— Myślałem, że to twoje podwórko — powiedział Dieterling, rozglądając się. — Co się stało? Boisz się, że nigdy już nie zechcesz wyjechać ponownie?

— Coś w tym sensie, Wężu — odparł Vasquez i poklepał nas po plecach. — Dobrze, chłopcy, idźcie i zabijcie tę pośmiertną plamę gówna. Tylko nikomu nie mówcie, że was tu przyprowadziłem.

— Nie martw się — rzekł Dieterling. — Twoja rola nie zostanie nadmiernie uwypuklona.

— Super. I pamiętaj, Wężu… — Wykonał gest naśladujący strzelanie z pistoletu. — To polowanie, o którym mówiliśmy…

— Możesz uznać, że jesteś na wstępnej liście.

Wrócił do tunelu, a ja z Dieterlingiem zostaliśmy w terminalu. Przez kilka chwil obaj milczeliśmy, przytłoczeni dziwną atmosferą tego miejsca.

Byliśmy w hali na poziomie gruntu; pierścieniem otaczała komorę odjazdów i przyjazdów u podstawy nici. Sufit znajdował się wiele poziomów wyżej. W przestrzeni nad naszymi głowami krzyżowały się kładki i rury tranzytowe, a w zewnętrznej ścianie tkwiły pomieszczenia luksusowych niegdyś sklepów i restauracji, teraz przerobionych przeważnie na kapliczki lub kioski z materiałami religijnymi. Ludzi było mało, prawie nikt nie przybywał z orbity i zaledwie garstka zmierzała do wind. W hali panowała szarówka — projektant nie przewidział, że będzie tu aż tak ciemno — i sufit nikł gdzieś w mroku, a całość przypominała wnętrze katedry, w której odbywała się jakaś niewidoczna choć wyczuwalna święta ceremonia; atmosfera nie skłaniała do pośpiechu ani do głośnego zachowania. Tło stanowił ledwie słyszalny stały szum, jakby spowodowany przez pracujące w dole generatory. Lub — pomyślałem — jakby chór mnichów intonował jednostajną pogrzebową pieśń.

— Zawsze tak to wyglądało? — spytałem.

— Nie. Choć zawsze było to zadupie, strasznie się zmieniło od czasu, jak tu ostatnio byłem. Nawet miesiąc temu musiało wyglądać inaczej, panował duży ruch, większość pasażerów przechodziła na statek przez ten terminal.

Przybycie statku w okolicach Skraju Nieba zawsze stanowiło wydarzenie. Jako planeta biedna i umiarkowanie zacofana w porównaniu z innymi zamieszkanymi światami nie należeliśmy do głównych graczy zmiennego spektrum handlu międzygwiezdnego. Niewiele eksportowaliśmy: doświadczenie wojenne i kilka nieciekawych bioproduktów pozyskiwanych w dżungli. Chętnie kupilibyśmy od Demarchistów wszelkie egzotyczne zaawansowane produkty i usługi, ale tylko najbogatsi ze Skraju Nieba mogli sobie na nie pozwolić. Gdy zawijały do nas statki, spekulowano, że zostały wypchnięte z bardziej dochodowych rynków — z tras Yellowstone-Sol albo Fand-Yellowstone-Grand Teton — albo że i tak musiały się tu zatrzymać do remontu. Przydarzało się to przeciętnie raz na dziesięć standardowych lat i zawsze nas wtedy kiwano.

— Czy tu właśnie umarł Haussmann? — spytałem.

— Gdzieś w pobliżu — odparł Dieterling. Odgłos naszych kroków niósł się echem, gdy szliśmy przez wielką halę. — Nigdy się nie dowiedzą, gdzie dokładnie, bo nie było wtedy dokładnych map. Ale musiało to być parę kilometrów stąd. Na pewno w granicach Nueva Valparaiso. Początkowo zamierzali spalić ciało, ale potem postanowili je zabalsamować, by go zachować jako przykład dla innych.

— Ale kult nie powstał od razu?

— Nie. Sky Haussmann miał paru zwariowanych sympatyków, ale trudno to uznać za Kościół. To przyszło potem. „Santiago” był głównie świecki, ale z ludzkiej psychiki nie tak łatwo wykorzenić religię. Czyny Skya stopili wybiórczo z tym, co zapamiętali z domu, jedno zachowali, drugie odrzucili, jak im pasowało. Kilka pokoleń trwało wypracowanie szczegółów, a potem nie dało się już tego ruchu powstrzymać.

— A potem, gdy zbudowano most?

— Do tego czasu jedna z Haussmannowskich sekt stała się posiadaczem ciała. Nadali sobie nazwę Kościół Skya. Dla wygody, jeśli nie z innych powodów, doszli do wniosku, że Haussmann musiał umrzeć nie w pobliżu mostu, ale dokładnie pod nim. I że most to nie winda kosmiczna — a nawet gdyby był windą, to stanowiłoby to jego zewnętrzną funkcję — ale w istocie znak Boga: gotowe sanktuarium poświęcone zbrodni i chwale Skya Haussmanna.

— Ale to przecież ludzie skonstruowali i zbudowali ten most.

— Z woli Boskiej. Nie rozumiesz, Tanner? Nie można tego kwestionować. Poddaj się od razu.

Minęliśmy sekciarzy — dwóch mężczyzn i kobietę — idących w przeciwną stronę. Miałem przemożne wrażenie czegoś znajomego, nie pamiętałem jednak, czy już przedtem ich widziałem. Byli ubrani w popielate bluzy, nosili długie włosy. Jeden z mężczyzn miał umocowany przy czaszce mechaniczny diadem — może to urządzenie zadające ból? Lewy rękaw drugiego wyznawcy zwisał płasko przypięty do boku. Na czole kobiety widniał mały znak w kształcie delfina. Przypomniałem sobie, że Sky Haussmann zaprzyjaźnił się z delfinami na pokładzie „Santiago” i spędzał czas z tymi istotami, których unikali inni członkowie załogi.

Dziwne wydało mi się wspomnienie tego faktu. Chyba ktoś mi kiedyś o tym mówił.

— Przygotowałeś pistolet? — spytał Dieterling. — Na wszelki wypadek. Możemy za rogiem wpaść na tego drania, kiedy będzie sobie akurat zawiązywał sznurowadła.

Poklepałem pistolet, upewniając się, że jest na miejscu.

— Dziś raczej nie będziemy mieli szczęścia — powiedziałem do Miguela.

Przeszliśmy przez drzwi w wewnętrznej ścianie hali. Mnisi zaśpiew miał teraz bez wątpienia ludzkie brzmienie; ton był niemal doskonały, ale czegoś w nim brakowało.

Po raz pierwszy od wejścia do terminalu zobaczyliśmy nić. Obszar odjazdów, gdzie wkroczyliśmy, był olbrzymim owalnym pomieszczeniem otoczonym galerią; na niej staliśmy. Główny poziom znajdował się setki metrów poniżej i nić nurkowała z góry, wynurzała się z sufitu przez drzwi źrenicowe, potem biegła w dół do miejsca, gdzie była rzeczywiście zakotwiczona i gdzie czyhały urządzenia serwisowe, remontujące i konserwujące dźwigi. To stamtąd dochodziła żałobna pieśń; niosła się wyżej dzięki osobliwej akustyce tego pomieszczenia.

Most — pojedyncza cienka nić z hiperdiamentu, biegnąca z powierzchni na orbitę synchroniczną — na całej niemal długości miał tylko pięć metrów średnicy, a większość z tego była pusta i tylko na ostatnim kilometrze, przed terminalem, liczył trzydzieści metrów szerokości; zwężał się stopniowo wraz z wysokością. Ta dodatkowa szerokość miała znaczenie czysto psychologiczne: wielu pasażerów rezygnowało z podróży na orbitę, gdy zobaczyli, jak wąska jest nić, na której mieli jechać. Wobec tego właściciele mostu poszerzyli jego widoczną część bardziej, niż było to konieczne.

Wagoniki windy przyjeżdżały i odjeżdżały co parę minut, wznosząc się i opadając po przeciwnych stronach kolumny. Przyczepione magnetycznie, miały kształt smukłego walca, wyprofilowanego tak, by obejmował prawie połowę nici. Były wielopiętrowe, z osobnymi poziomami przeznaczonymi na jadalnie, sale rekreacyjne, miejsca do spania. Zsuwały się i wjeżdżały przeważnie puste, z ciemnymi przedziałami pasażerskimi. Tylko w co piątym lub co szóstym podróżowała garstka osób. Puste wagoniki świadczyły o ekonomicznej mizerii mostu, ale samo w sobie nie stanowiło to wielkiego problemu. Koszty utrzymania ruchu były małe w porównaniu z kosztem mostu i puste wagony nie wpływały na rozkład jazdy wagonów pełnych. Z daleka miało się złudzenie, że są zapełnione i panuje dobra koniunktura, na co właściciele mostu już dawno stracili nadzieję, odkąd przejął go Kościół. Pora monsunowa mogła dawać iluzję, że na wojnie panuje zastój, ale już planowano nowe kampanie: stratedzy symulowali na komputerach ofensywy i inwazje na wraże tereny.