— I jak się tu dostają? Widziałem coś na kształt pojazdów latających, które my nazywaliśmy wolantorami, ale nie wyobrażałem sobie, że ktoś może przelecieć przez Baldachim i nie zawadzić o te sieci.
— My też nazywać to wolantory. Tylko bogaci to mieć — trudno naprawiać, utrzymać do latania. Niedobre w niektóre części miasto. Dzieci Baldachimu teraz zjeżdżać w linówce.
— Linówce?
Przez twarz przemknął mu wyraz bezradności Zdałem sobie sprawę, że rozpaczliwie chce mnie zadowolić. Odpowiedzi na moje pytania wymagały słownictwa spoza jego zasobów i wysiłek sprawiał mu fizyczny ból.
— Ta sieć, liny? Zwisać pomiędzy budynki?
— Możesz pokazać mi linówkę? Chciałbym ją zobaczyć.
— To niebezpieczne, pan.
— Cóż, ja także jestem niebezpieczny.
Osłodziłem pytanie następnym banknotem, a potem znowu usadowiłem się w fotelu i pomknęliśmy w łagodnym deszczu przez Mierzwę.
W końcu Juan zwolnił i odwrócił się do mnie.
— Tutaj. Linówka. Oni często tu zjeżdżać. Chcieć bliżej?
Z początku nie byłem pewien, co ma na myśli. Na potrzaskanej drodze parkował jeden z nowoczesnych prywatnych pojazdów, które widziałem w okolicach bulwaru terminalu. Jedne drzwi odchyliły się z boku, niczym skrzydło mewy. Obok stały dwa indywidua w szynelach. Twarze miały zasłonięte kapeluszami o szerokich rondach.
Patrzyłem na nich, zastanawiając się, co robić.
— Hej, pan, spytałem, chcieć podejść bliżej?
Jeden z ludzi przy linówce zapalił papierosa i na chwilę płomień przegonił cienie z jego twarzy. Arystokratyczne oblicze, nie widziałem takich od przybycia na tę planetę. Oczy zakryte skomplikowanymi okularami ochronnymi, co jeszcze bardziej podkreślało przesadną wypukłość kości policzkowych. Osobą towarzyszącą była kobieta; w szczupłej ręce trzymała przy oczach podobną do zabawki lornetkę. Obracała się na nożowatych obcasach, obserwując ulicę, aż omiotła mnie wzrokiem. Zobaczyłem, że drgnęła, choć próbowała to opanować.
— Nerwowi — wydyszał Juan. — Przeważnie Mierzwa i Baldachim trzymać się daleko.
— Z jakiegoś konkretnego powodu?
— Tak, mają powód. — Teraz szeptał tak cicho, że ledwo go słyszałem na tle nieustannego syku deszczu. — Mierzwa podejść zbyt blisko, Mierzwa znikać.
— Znikać?
Przeciągnął palcem po gardle, ale dyskretnie.
— Baldachim lubić gry, pan. Oni znudzeni. Nieśmiertelni ludzie, oni wszyscy znudzeni. Więc oni grać gry. Kłopot jest, nie pytać, czy on chcieć grać.
— Gry jak polowanie, o którym wspominałeś? Kiwnął głową.
— Ale teraz nie mówić.
— Dobrze. Bądź więc łaskaw zatrzymać się tu, Juanie. Ryksza utraciła resztki pchającej ją naprzód inercji. Naczelny okazywał zdenerwowanie każdym wzgórkiem swych mięśni na plecach. Obserwowałem reakcję na twarzach dwojga mieszkańców Baldachimu — starali się wyglądać na opanowanych i prawie im się to udawało.
Wyszedłem z rykszy na przesiąkniętą wodą powierzchnię drogi; błoto kląskało mi pod stopami.
— Pan — powiedział Juan. — Ty być teraz ostrożny. Ja nie zarobić jeszcze na bilet z powrotem.
— Nigdzie nie odjeżdżaj — powiedziałem, ale zaraz się rozmyśliłem. — Posłuchaj, jeśli cię to denerwuje, odjedź stąd i wracaj za pięć minut.
Najwidoczniej uznał to za wspaniałą radę. Kobieta schowała lornetkę do zdobnego płaszcza, a mężczyzna wyciągnął rękę do swych okularów i najwyraźniej delikatnie je dostroił. Spokojnie poszedłem ku obojgu, dokładniej przyglądając się ich pojazdowi. Była to błyszcząca biała landrynka, spoczywająca na trzech wciąganych do środka kołach. Przez zabarwioną przednią szybę dostrzegłem wyściełane siedzenia i skomplikowane ręczne kontrolki. Na dachu widniało coś na kształt złożonych łopatek rotora. Jednak gdy przyjrzałem się bliżej ich zamocowaniu, zobaczyłem, że nie jest to żaden typ śmigłowca. Łopatki nie były przymocowane do korpusu za pośrednictwem obracającej się osi, lecz znikały w trzech okrągłych otworach w kopułokształtnym garbie, który bez żadnych spoin wyrastał z kadłuba. I teraz, po dokładniejszych oględzinach, widziałem, że łopatki wcale nie są naprawdę łopatkami, lecz teleskopowymi ramionami, z kosowatymi hakami na końcach.
Nie dano mi więcej czasu na zwiedzanie.
— Nie podchodź bliżej — powiedziała kobieta i swoje słowa, wypowiedziane bezbłędnym kanazjańskim, poparła, pokazując drobną broń nieznacznie większą od broszki.
— Jest nieuzbrojony — oznajmił mężczyzna, głosem tak donośnym, że go usłyszałem. Chyba specjalnie mówił tak głośno.
— Nie chcę wam wyrządzać żadnej krzywdy. — Rozpostarłem ramiona. Powoli. — To jest ubranie Żebraków. Dopiero przybyłem na planetę. Chcę się dowiedzieć, jak dotrzeć do Baldachimu.
— Baldachimu? — Mężczyzna powiedział to tak, jakby moje słowa ogromnie go ubawiły.
— Oni wszyscy tego chcą — powiedziała kobieta. Broń ani drgnęła, a kobieta trzymała ją tak stabilnie, że zastanawiałem się, czy broń zawiera miniaturowe żyroskopy, czy też może rodzaj urządzenia z biologicznym sprzężeniem zwrotnym, które działa na mięśnie jej nadgarstka. — Czemu mielibyśmy z tobą rozmawiać?
— Ponieważ jestem nieszkodliwy, jak zauważył twój partner, nieuzbrojony, i ciekawski, a to może was zabawić.
— Nie masz pojęcia, jakie rzeczy nas zabawiają.
— Prawdopodobnie nie mam, ale, jak mówiłem, jestem dociekliwy. Mam środki. — Natychmiast po tej wypowiedzi uświadomiłem sobie, że moja uwaga brzmi śmiesznie, ale brnąłem dalej.
— I miałem nieszczęście przybyć do Mierzwy bez kontaktów w Baldachimie.
— Mówisz dość dobrze po kanazjańsku — zauważył mężczyzna, odejmując dłoń od okularów. — Ludzie Mierzwy, poza rodzinnym żargonem, potrafią wydukać najwyżej jakąś obelgę. — Odrzucił niedopałek.
— Ale z akcentem — powiedziała kobieta. — Nie wiem jakim, to akcent spoza świata, ale zupełnie go nie znam.
— Jestem ze Skraju Nieba. Mogłaś spotkać ludzi z innej części mojej planety, którzy mówią odmiennie. Zasiedliliśmy ją dostatecznie dawno, by języki się zróżnicowały.
— Na Yellowstone też — zauważył mężczyzna, udając brak za interesowania tematem rozmowy. — Ale większość z nas nadal mieszka w Chasm City. Tutaj języki zróżnicowały się w warstwach pionowych. — Zaśmiał się, jakby ta uwaga zawierała coś więcej niż stwierdzenie faktu.
Starłem z powiek deszcz, ciepły i lepki.
— Kierowca mówił, że do Baldachimu można dotrzeć jedynie linówką.
— Stwierdzenie prawdziwe, ale nie oznacza, że możemy ci pomóc. — Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając długie blond włosy, związane z tyłu głowy.
— Nie mamy powodów, by ci ufać — dodała jego towarzyszka.
— Mierzwowiec mógł ukraść ubranie Żebraków i nauczyć się paru słów po kanazjańsku. Żaden normalny człowiek nie przybywa tutaj bez z góry ustalonych stosunków z Baldachimem.
Skalkulowałem ryzyko.
— Mam trochę Paliwa Snów. Czy to was interesuje?
— Och, tak. I skąd, u diabła, u Mierzwowca Paliwo Snów?
— To długa historia. — Sięgnąłem do płaszcza Vadima i wyjąłem pudełko z fiolkami narkotyku. — Musicie mi oczywiście uwierzyć na słowo, że to prawdziwy towar.
— Nie mam zwyczaju wierzyć komukolwiek na słowo — oznajmił mężczyzna. — Podaj mi jedną fiolkę.
Następna ocena ryzyka: mężczyzna mógł uciec z fiolką, ale nadal bym miał pozostałe.