— Rzucę ci jedną. Zgoda?
Mężczyzna postąpił kilka kroków w moją stronę.
— Więc zrób to.
Cisnąłem mu fiolkę. Złapał ją zręcznie, po czym zniknął w pojeździe. Kobieta pozostała na zewnątrz, ciągle szachując mnie pistolecikiem. Po kilku chwilach mężczyzna znowu wynurzył się z pojazdu, nie troszcząc się o włożenie kapelusza. Trzymał fiolkę przed sobą.
— To… chyba jest prawdziwy towar.
— Co zrobiłeś?
— Przepuściłem przez to światło, to jasne. — Spojrzał na mnie jak na głupka. — Paliwo Snów ma wyjątkowe widmo absorpcyjne.
— Dobrze. Teraz, kiedy się upewniłeś, że jest prawdziwe, rzuć mi fiolkę z powrotem i omówimy warunki.
Mężczyzna zamachnął się do rzutu, ale zrezygnował w ostatniej chwili.
— Nie… nie śpieszmy się, dobrze? Mówisz, że masz ich więcej? Obecnie nie ma za wiele Paliwa Snów. Chyba że złej jakości. Musiałeś trafić na niezły ładunek. — Przerwał. — Wyrządzam ci przysługę, potraktujmy ją obaj jako uczciwą zapłatę za fiolkę. Poprosiłem, żeby niedługo przyjechała po ciebie inna linówka. Lepiej, żebyś nie kłamał na temat swoich środków.
Zdjął okulary, odsłaniając szare, stalowe oczy, o niezwykle okrutnym wyrazie.
— Jestem wdzięczny. Ale jakie to ma znaczenie, kłamię czy nie?
— Dziwne pytanie. — Kobieta wykonała jakiś ruch i broń zniknęła, jakby w wielokrotnie powtarzanej magicznej sztuczce. Może wskoczyła na powrót do kabury w rękawie?
— Mówiłem wam, jestem dociekliwy.
— Tutaj nie ma żadnego prawa — odpowiedziała. — W Baldachimie istnieje pewien rodzaj prawa, ale tylko takiego, które nam odpowiada; jest dla nas wygodne, jak regulamin placu zabaw. Teraz jednak nie jesteśmy w Baldachimie. Tu jest wszystko dozwolone. A my nie mamy cierpliwości dla tych, którzy nas oszukują.
— To dobrze. Sam nie jestem człowiekiem cierpliwym — stwierdziłem.
Obydwoje wsiedli do swego pojazdu, na chwilę pozostawiając uchylone drzwi.
— Może spotkamy się w Baldachimie — powiedział mężczyzna, a potem się do mnie uśmiechnął. Nie był to jednak uśmiech serdeczny. Ten rodzaj uśmiechu widywałem u węży w wiwariach Gadziarni.
Drzwi zatrzasnęły się z dołu i pojazd ożywił się z podprogowym brzęczeniem.
Trzy teleskopowe ramiona na dachu linówki wykonały zamach na zewnątrz, w górę, a potem z oszałamiającą szybkością, podwajały, potrajały, zwielokrotniały swą długość. Sięgały ku niebu. Podniosłem wzrok, osłaniając oczy przed wiecznym, ciepłym deszczem. Kierowca rykszy pokazywał mi poprzednio, jak liny, spinające sękate struktury Baldachimu, gdzieniegdzie opadają do Mierzwy niczym liany, ale nie poświęciłem temu uwagi. Dopiero teraz, kiedy jedno z ramion pojazdu schwyciło najniższą linę swym hakowatym szponem, pojąłem tego znaczenie. Pozostałe dwa ramiona wyciągnęły się jeszcze dalej, może dziesięciokrotnie w stosunku do swej pierwotnej długości, aż znalazły sobie opadające liny i je uchwyciły.
A potem gładko, jakby wznosiła się na dyszach, linówka podciągnęła się, cały czas przyśpieszając. Najbliższe ramię puściło swoją linę, skurczyło się i znowu wyprysnęło, śmigając w górę z szybkością języka kameleona, aż zamknęło się na innej linie. W tym czasie wóz wzniósł się jeszcze wyżej, a potem następne ramię zmieniło liny, potem kolejne, aż wóz znalazł się setki metrów nade mną. Mimo złożoności ruch był niesamowicie gładki, choć ciągle się wydawało, że pojazd zaraz całkowicie straci swoje zawieszenie i spadnie z powrotem do Mierzwy.
— Hej, pan. Ty ciągle tu.
Ryksza pojawiła się znowu. Spodziewałem się, że kierowca zachowa się rozsądnie i powróci na dworzec, zadowalając się otrzymaną zapłatą. Ale Juan dotrzymał słowa i prawdopodobnie obraziłby się, gdybym okazał zdziwienie.
— Czy naprawdę myślałeś, że mnie nie będzie?
— Kiedy Baldachimowcy schodzić, ty nigdy nie wiedzieć. Hej, dlaczego stać w deszczu?
— Ponieważ nie wracam z tobą. — Ledwie miał czas na okazanie rozczarowania — choć na jego twarzy pojawiła się mina sugerująca, że właśnie powiedziałem coś obraźliwego dla całej jego linii genealogicznej — kiedy oferowałem mu hojną odprawę. — To więcej, niż byś zarobił, gdybyś mnie wiózł.
Spojrzał ponuro na dwa siedmioferrisowe banknoty.
— Pan, ty nie chcieć tu zostać. Tu to nigdzie; niedobra część Mierzwy.
— Nie wątpię w to — powiedziałem, przyzwyczajając się do myśli, że nawet coś tak niewydarzonego i nieszczęsnego jak Mierzwa ma swe dobre i złe dzielnice. Potem oznajmiłem: — Ludzie z Baldachimu oświadczyli, że przyślą po mnie linówkę. Możliwe, oczywiście, że kłamali, ale wydaje mi się, że wcześniej czy później się tego dowiem. A jeśli nie dotrzymają słowa, po prostu mam zamiar poszukać drogi w jednym z tych budynków.
— To nie być dobrze, pan. Baldachimowcy nigdy nie dać grzeczności.
Postanowiłem nie wspominać o Paliwie Snów.
— Prawdopodobnie założyli, że jestem tym, za kogo się podaję. Nie chcieliby robić sobie ze mnie wroga.
Juan wzruszył ramionami, jakbym mówił o czymś, co wprawdzie jest teoretycznie możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne.
— Pan, ja teraz odejść. Nie śpieszyć się tu zostać, kiedy ty nie jechać.
— Wszystko w porządku — powiedziałem. — Rozumiem. I przepraszam, że prosiłem cię, byś czekał.
To był koniec naszych wzajemnych stosunków. Juan kręcił głową, ale doszedł do wniosku, że nie namówi mnie do zmiany planów. Potem odjechał. Terkot rykszy umilkł w dali. Zostałem sam w deszczu — tym razem naprawdę sam. Dzieciak już nie czekał za rogiem i w ten sposób straciłem — a w zasadzie zniechęciłem — osobę, która dotychczas w Chasm City najbardziej odpowiadała mianu „sprzymierzeniec”. Czułem się dziwacznie, ale wiedziałem, że robię rzecz konieczną.
Czekałem.
Czas mijał, upłynęło może pół godziny, dostatecznie długo, bym zauważył pociemnienie miasta. Gdy Epsilon Eridani zapadała za horyzont, jej promienie już zabarwione na sepię przy przejściu przez kopułę, nabierały koloru starej krwi. Światło, które do mnie dochodziło, musiało się przesączać przez plątaninę zasłaniających je budynków. Wydawało się, że ta wędrówka odarła je z wszelkiego entuzjazmu dla zadania iluminacji. Wieże wokół pociemniały, aż wyglądały rzeczywiście jak ogromne drzewa, a splątane odnogi Baldachimu, ze światłami siedzib ludzkich, przypominały gałęzie obwieszone latarniami i lampkami choinkowymi. Widok zarazem piękny, jak i koszmarny.
W końcu jedno z dyndających światełek oddzieliło się, niczym spadająca gwiazda opuszczająca firmament, i powoli nabierało intensywności. Zbliżało się. Gdy moje oczy dostroiły się do mroku, zobaczyłem, że światło to obniżający się wagonik linówki i że kieruje się on właśnie do miejsca, gdzie stoję.
Niepomny deszczu patrzyłem, jak pojazd zwalnia i schodzi niemal do poziomu ulicy. Naprężające się i luzujące liny śpiewały nade mną. Jedyny reflektor pojazdu omiótł omytą deszczem drogę, wyostrzając każdą szczelinę jej powierzchni, a potem pomknął ku mnie.
Tuż u mych stóp woda w kałuży dziwacznie skoczyła w górę.
A potem usłyszałem wystrzał.
Zrobiłem to, co w tych okolicznościach zrobiłby każdy były żołnierz: nie analizowałem sytuacji, nie zastanawiałem się nad typem i kalibrem użytej broni ani nad pozycją strzelca; nie próbowałem ustalić, czy naprawdę jestem celem, a nie tylko przypadkowym nieszczęśnikiem stojącym na linii strzału.
Pobiegłem jak najszybciej w cień najbliższego budynku.
Oparłem się bardzo rozsądnemu instynktowi ucieczki, który podpowiadał, żeby odrzucić walizkę. Wiedziałem, że bez niej wkrótce zapadnę w anonimowość Mierzwy. Jeśli ją zgubię mogę równie dobrze wystawić się na strzał.