Выбрать главу

Ścigał mnie karabinowy ogień.

Każdy strzał bił około metra za mymi piętami — wnioskowałem, że strzelcowi nie brakuje umiejętności. Zabicie mnie nie sprawiłoby mu kłopotu — wystarczyło, żeby nieznacznie przedłużył linię ognia, a zorientowałem się, że potrafi celować. Ale strzelec chciał się zabawić. Nie śpieszył się, choć w każdej chwili mógł dobić mnie strzałem w plecy.

Dotarłem do budynku. Moje stopy zalewała woda. Konstrukcję wyłożono płytami. Żadnych wgnieceń czy szczelin, gdzie mógłbym się ukryć. Ogień karabinowy ustał, ale elipsa reflektora pozostała stabilna, tworząc szyb ostrego niebieskiego światła w deszczowych zasłonach między mną a wagonikiem.

Z ciemności wynurzyła się postać w szynelu. Z początku myślałem, że to któreś z tamtej pary, ale gdy mężczyzna wszedł w światło reflektora, uświadomiłem sobie, że tę twarz widzę pierwszy raz. Był łysy, miał kwadratowy zarys szczęki jak u komiksowego bohatera, a jedno z oczu kryło się za pulsującym monoklem.

— Stój zupełnie nieruchomo — polecił mężczyzna — a nic ci się nie stanie.

Rozchylił płaszcz, odsłaniając broń bardziej masywną od zabawkowego pistoletu tamtej kobiety, przygotowaną do zadań poważniejszych. Broń składała się z czarnego prostokąta z rękojeścią, zakończonego kwartetem ciemnych dysz. Kostki palców mężczyzny zbielały na uchwycie broni, palec wskazujący pieścił spust.

Mężczyzna strzelił z biodra. Coś pomknęło od pistoletu ku mnie, jakby promień laserowy. Uderzyło w bok budynku, wzbijając snop iskier. Zacząłem biec, ale za drugim razem celował lepiej. Poczułem w udzie dźgający ból i… już nie biegłem, zajmowałem się tylko wrzaskiem.

A potem nawet wrzeszczenie stało się zbyt trudne.

* * *

Medycy sprawili się bardzo dobrze, ale po nikim nie można oczekiwać cudów. Maszyny monitorujące, stłoczone przy łóżku dawały temu świadectwo, głosząc solenną liturgię biologicznego schyłku.

Od chwili, gdy spacz obudził się i poranił ojca Skya, upłynęło sześć miesięcy i należało wszystkich docenić za to, że dotąd utrzymali Tytusa Haussmanna i napastnika przy życiu. Ale wiedza medyczna i zapasy medykamentów zostały wykorzystane do ostatecznych granic i stało się oczywiste, że nigdy nie istniała realna perspektywa przywrócenia im obu zdrowia.

Ostatnia seria sporów między statkami z pewnością sprawie nie pomogła. Kłopoty nasiliły się kilka tygodni po tym, jak obudził się spacz, gdy na pokładzie „Brazylii” odkryto szpiega. Organizacja bezpieczeństwa wyśledziła, że agent przybył z „Bagdadu”, ale zarząd „Bagdadu” oświadczył, że szpieg nie urodził się na ich statku i prawdopodobnie pochodzi z „Santiago” albo „Palestyny”. Inne indywidua uznano za możliwych agentów i rozległy się krzyki o niesprawiedliwych uwięzieniach i pogwałceniach prawa Flotylli. W zwykłych stosunkach zapanował poczwórny pat i obecnie handel między statkami niemal całkowicie zamarł. Ludzie nie przemieszczali się, jeśli nie liczyć członków beznadziejnych misji dyplomatycznych, kończących się zawsze fiaskiem i oskarżeniami.

Prośby o leki i wiedzę medyczną, by pomóc ojcu Skya, zostały zbyte wzruszeniem ramion. Przecież inne statki też miały swoje kryzysy. Tytusa, jako szefa bezpieczeństwa, również podejrzewano, że sprowokował incydent ze szpiegiem. Przykro nam — twierdzili. — Chcielibyśmy pomóc, naprawdę…

Teraz jego ojciec zmusił się do mówienia.

— Schuyler… — powiedział. Jego usta wyglądały jak rozpęknięty pergamin. — Schuyler? Czy to ty? Jestem tato, nigdzie nie odchodziłem.

Sky usiadł na stołku przy łóżku i obserwował szarą, wykrzywioną powłokę, tak mało przypominającą ojca, którego znał przed zamachem. To nie był Tytus Haussmann, z którym się liczono i którego kochano na całym statku, a w całej Flotylli darzono niechętnym respektem. To nie był człowiek, który uratował go ze żłobka podczas zaciemnienia, który ujął go za rękę i poprowadził do taksówki-promu i zabrał po raz pierwszy poza statek, pokazując mu wspaniałość i trwogę jego nieskończenie samotnego domu. To nie był caudillo, który poszedł do koi jako pierwszy, wiedząc doskonale, że być może naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Była to niewyraźna podobizna tamtego człowieka, jak frotaż rzeźby. Miała właściwe rysy i odpowiednie proporcje, ale żadnej głębi. Nie solidna bryła — raczej cieniutka warstewka.

— Sky, co do więźnia… — Ojciec z wysiłkiem starał się unieść głowę z poduszki. — Czy nadal żyje?

— Ledwo ledwo — odpowiedział Sky. Kiedy ojca zraniono, w końcu po usilnych staraniach dostał się do zespołu bezpieczeństwa. — Szczerze mówiąc, nie oczekuję, że wytrzyma długo. Jego rany są znacznie poważniejsze od twoich.

— Ale zdołałeś z nim pomówić?

— Owszem, wyciągnęliśmy z niego to i owo. — Sky westchnął w duchu. Opowiadał już o tym ojcu, ale Tytus albo tracił pamięć, albo chciał usłyszeć to jeszcze raz.

— Co dokładnie mówił?

— Nic, czego się sami nie domyślaliśmy. Nadal nie wiemy, kto umieścił go na statku, ale prawie na pewno jedna z frakcji, po której spodziewano się kłopotów.

Ojciec uniósł palec.

— A jego broń. Maszyneria wbudowana w ramię…

— Nie tak niezwykła, jakby się zdawało. Najwidoczniej pod koniec wojny było do dyspozycji mnóstwo urządzeń tego typu. Mamy szczęście, że nie wbudowano mu w rękę urządzenia jądrowego — choć taką rzecz, oczywiście, znacznie trudniej byłoby ukryć.

— Czy kiedyś był człowiekiem?

— Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Niektórzy tacy jak on zostali skonstruowani w laboratoriach. Innych przerobiono z więźniów lub ochotników. Zoperowano im mózg i poddano takim uwarunkowaniom psychicznym, że każde zainteresowane mocarstwo może ich wykorzystać jako broń. Są jak roboty, tylko skonstruowane z ciała i kości, a gdy wymagają tego postawione zadania, mają ograniczoną zdolność empatii z innymi ludźmi. Mogą przekonująco wtapiać się w środowisko, opowiadać kawały i gawędzić, dopóki nie osiągną swego celu, kiedy to przełączają się znowu w tryb bezmyślnego zabójcy. Niektórym z nich wszczepiono broń wyspecjalizowaną do konkretnych zadań.

— W tym przedramieniu było mnóstwo metalu.

— Tak. — Sky zrozumiał, co ojciec chce powiedzieć. — Zbyt wiele, żeby mógł wejść na pokład, jeśli ktoś nie przymknął na to oka. To tylko dowodzi, że istniał spisek, co w zasadzie wiedzieliśmy i bez tego.

— Choć znaleźliśmy tylko jednego.

— Tak. — W dniach po ataku wszystkich pozostałych spaczy przeskanowano w poszukiwaniu ukrytej broni. Cały proces był trudny i niebezpieczny. Niczego jednak nie znaleziono. — Co wskazuje, jak pewnie musieli się czuć.

— Skyu… czy powiedział, dlaczego to zrobił albo dlaczego kazali mu to zrobić?

Sky uniósł brwi. Trzeba przyznać, że w pytaniach ojca pojawił się nowy motyw. Przedtem ojciec koncentrował się tylko na konkretach.

— Cóż, rzeczywiście coś wspomniał.

— Mów.

— Nie wydało mi się to szczególnie sensowne.

— Może i nie jest, mimo to chciałbym usłyszeć.

— Mówił o jakiejś frakcji, która coś wynalazła. Nie powiedział, kim są ci ludzie ani gdzie jest ich centrala.

Ojciec miał teraz coraz słabszy głos, ale mimo to zadał pytanie: — I cóż takiego dokładnie oni odkryli?

— To śmiechu warte.

— Powiedz mi, co to było, Sky.

Tytus przerwał. Sky wyczuł, że ojcu chce się pić, i kazał robotowi pokojowemu przystawić szklankę wody do popękanego rozcięcia ust.