Выбрать главу

Voronoff opadał jak świetny pływak, z liną prostą i doskonale ułożoną, jakby nurkował w próżni. Wszystko zależało od doboru właściwej chwili, widziałem to teraz: skoczek poczekał dokładnie na moment, gdy prądy termiczne zachowają się tak, jak oczekiwał, raczej mu pomagając niż przeszkadzając. Gdy spadał niżej, wyglądało na to, że prądy pomocnie go trącały, odpychając od ścian rozpadliny. Ekran pośrodku sali przekazywał widok Voronoffa z boku, prawdopodobnie ujęcie z latającej kamery, która goniła za nim w dół rozpadliny. Inni goście śledzili tor skoczka przez lornetki teatralne, teleskopowe monokle i za pomocą eleganckich lornionów.

— O co w tym wszystkich chodzi? — zapytałem.

— Ryzyko — odpowiedziała Sybilline. — I podniecenie, że robi się coś nowego i niebezpiecznego. Zaraza dała nam z pewnością okazję, by się sprawdzić, spojrzeć śmierci w oczy. Biologiczna nieśmiertelność nie na wiele się przyda przy uderzeniu w skalną ścianę z prędkością dwustu kilometrów na godzinę.

— Ale dlaczego oni to robią? Czy potencjalna nieśmiertelność nie przydaje tylko wartości waszemu życiu?

— Owszem, ale nie oznacza to, że nadal nie trzeba nam od czasu do czasu przypominać o śmierci. Jaki ma sens pobicie starego wroga, jeśli odmawia się sobie podniety wspomnienia, jak ten wróg wyglądał? Jeśli nie pamiętasz, co właściwie pokonałeś, zwycięstwo traci znaczenie.

— To jeszcze jeden powód, by dobrać właściwą chwilę. Voronoff dotarł na koniec swej drogi. Obecnie ledwie go widziałem.

— Teraz zwiększa napięcie liny — zauważył Fischetti. — Zaczyna zwalniać. Widzicie, jak znakomicie wymierzył czas?

Lina napięła się niemal do ostatecznych granic i teraz zaczęła hamować upadek Voronoffa. Ale dobór czasu był bardzo dobry; tego oczekiwali admiratorzy Voronoffa. Zniknął na dwie czy trzy sekundy, zanurzając się w bieli, a potem lina zaczęła się kurczyć, wciągając go z powrotem na górę, ku nam.

— Jak w podręczniku — stwierdziła Sybilline. Wybuchnął aplauz, dziki i entuzjastyczny, ludzie zaczęli uderzać sztućcami.

— Teraz, kiedy już opanował skakanie w mgłę, znudzi się i spróbuje czegoś jeszcze bardziej szalonego — powiedział Waverly. — Zapamiętajcie moje słowa.

— Startuje następny — zauważyła Sybilline, kiedy ostatni skoczek dał krok poza balkon. — Dobór czasu wygląda na dobry, w każdym razie lepszy niż tej kobiety. Mógłby okazać trochę przyzwoitości i poczekać, aż wróci Voronoff, prawda?

— W jaki sposób wróci? — zapytałem.

— Wciągnie się na górę. W uprzęży ma wciągarkę z silnikiem.

Patrzyłem, jak ostatni skoczek nurkuje w głębiny. Na moje niewyćwiczone oko skok wyglądał przynajmniej tak dobrze jak skok Voronoffa — prądy nie kierowały mężczyzny na boki, a gdy opadał, przypominał tancerza baletu. Tłum uspokoił się już i z uwagą obserwował spadanie.

— Cóż, to nie amator — stwierdził Fischetti.

— On po prostu ściągnął dobór czasu Voronoffa — oznajmiła Sybilline. — Patrzyłam, jak prądy działają na szybowce.

— Nie możesz go za to winić. Za oryginalność nie dostaje się punktów.

Nadal opadał, zielona jarząca się kropka mknęła ku mgle.

— Poczekaj — powiedział Waverly, wskazując nierozwiniętą linę na balkonie. — W tej chwili lina powinna się mu już skończyć, prawda?

— Lina Voronoffa skończyła się właśnie w tym momencie — potwierdziła Sybilline.

— Głupi dureń, przygotował za długą — powiedział Fischetti. Pociągnął łyk wina z kieliszka i ze wznowionym zainteresowaniem obserwował głębiny. — Teraz doszła do końca, ale za późno, za późno.

Miał rację. Gdy żarząca się zielona kropka opadła na poziom mgły, spadała z niemal tym samym przyśpieszeniem, co dotąd. Ekran pokazał ostami obraz boczny człowieka znikającego w bieli, a potem tylko naciągniętą nić jego liny. Mijały sekundy: najpierw dwie czy trzy — tyle czekaliśmy na wynurzenie Voronoffa — potem dziesięć… dwadzieścia. Po trzydziestu sekundach ludzie zaczęli robić się lekko nerwowi. Najwidoczniej już wcześniej widzieli takie rzeczy i wiedzieli, czego mogą się spodziewać.

Zanim mężczyzna się wynurzył, minęła prawie minuta.

Powiedziano mi już, co dzieje się z pilotami szybowców, którzy schodzą zbyt głęboko, ale nie wyobrażałem sobie, że może to wyglądać aż tak źle. Mężczyzna wszedł we mgłę bardzo daleko. Skafander nie poradził sobie z ciśnieniem i temperaturą. Skoczek umarł — ugotował się żywcem w ciągu kilku sekund. Kamera zatrzymała się chwilę nad jego ciałem, z lubością pokazując ohydę tego, co się stało. Odrażające — odwróciłem się od obrazu. Widziałem trochę paskudnych rzeczy w czasie służby w wojsku, ale nigdy siedząc przy stole i trawiąc obfity, luksusowy posiłek.

Sybilline wzruszyła ramionami.

— Cóż, powinien zastosować krótszą linę.

* * *

Potem wróciliśmy łodygą na lądowisko, gdzie ciągle czekała linówka Sybilline.

— Tanner, dokąd pana podrzucić? — zapytała.

Muszę przyznać, że ich towarzystwo niezbyt mnie bawiło, choć byłem wdzięczny za wycieczkę na łodygę, ich chłodna reakcja na śmierć mgielnych skoczków spowodowała, że zastanawiałem się, czy nie czułbym się przypadkiem lepiej ze świniami o których wspominali.

Nie mogłem jednak odrzucić takiej propozycji.

— Zakładam, że kiedyś wrócicie do Baldachimu? Kobieta wyglądała na zadowoloną.

— Jeśli chce pan jechać z nami, nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Nawet bardzo proszę, by pan jechał.

— Nie czujcie się do niczego zobowiązani. Już okazaliście mi dostateczną hojność. Ale jeśli nie sprawia wam to kłopotu…

— Żadnego. Niech pan wsiada.

Pojazd otworzył się przede mną. Fischetti wszedł do przedziału kierowcy, reszta nas na tył wagonika. Wznieśliśmy się. Znajomy ruch linówki odbierałem teraz jako naprawdę wygodny. Ziemia szybko opadła w dół; osiągnęliśmy szczeliny w kopule i wpadliśmy w na wpół regularny rytm, gdy wagonik dotarł już do jednej z głównych kablowych prowadnic.

I właśnie wtedy zacząłem myśleć, że powinienem był spróbować szczęścia ze świniami.

— Tanner, jak smakował panu posiłek? — zapytała Sybilline.

— Jak zapowiadaliście, widok był wspaniały.

— To dobrze. Potrzebował pan energii. Albo przynajmniej będzie jej pan potrzebował. — Zręcznie sięgnęła do skrytki w tapicerce wozu i wyciągnęła nieprzyjemny pistolecik.

— Żeby jasno postawić sprawę: to jest pistolet i właśnie wycelowałem z niego w pana.

— Piątka za zmysł obserwacji. — Spojrzałem na pistolet — jadeitowy z inkrustacją w czerwone demony. Miał małą, ciemną paszczękę, a kobieta trzymała go stabilnie.

— Sprawa polega na tym — ciągnęła Sybilline — że nie powinien pan myśleć o robieniu czegoś niestosownego.

— Jeśli chcieliście mnie zabić, mogliście to już uczynić dziesiątki razy.

— Owszem. Ale w pańskim rozumowaniu jest wada. Rzeczywiście chcemy pana zabić. Ale nie w stary sposób.

Kiedy wyciągnęła pistolet, powinienem natychmiast się prze straszyć, ale miałem kilka sekund opóźnienia — mój mózg przyswajał sobie sytuację i uznał, że jest zła.

— Co chcecie mi zrobić?

Sybilline skinęła głową Waverly'emu.

— Czy możesz to wykonać tutaj?

— Mam narzędzia, ale wolałbym to robić, gdy będziemy z powrotem w sterowcu. Możesz do tej pory szachować go bronią, prawda?

Znowu spytałem, co chcą ze mną zrobić, ale nikt nie wydawał się zainteresowany tym, co mam do powiedzenia. Wdepnąłem w wielkie kłopoty, to było jasne. Twierdzenie Waverly'ego, że mnie postrzelił, by ochronić przed świniami, nie brzmiało przekonująco, ale kimże byłem, żeby się spierać? Powtarzałem sobie, że jeśliby chcieli mnie zabić…