Doskonała linia postępowania. Ale, jak powiedziała Sybilline, moje rozumowanie miało pewne wady…
Wkrótce wagonik dotarł do uwięzionego sterowca. Kiedy linówka wahnęła się ku niemu, miałem wspaniały widok na sterowiec, zawieszony niebezpiecznie wysoko nad miastem. Nigdzie w pobliżu nie jaśniały światła Baldachimu, żadnych mieszkań w gałęziach podpierających pojazd. Przyjemna dyskrecja, jak mówili.
Wylądowaliśmy. Waverly również wyjął pistolet, a kiedy wysiedliśmy, Fischetti celował we mnie z trzeciego. Pozostawał mi jedynie skok przez krawędź.
Ale nie byłem tak zdesperowany. Jeszcze nie.
W gondoli doprowadzono mnie do fotela, na którym obudziłem się przed kilkoma godzinami. Tym razem Waverly nie omieszkał przywiązać mnie do siedzenia.
— Cóż, kontynuuj — poleciła Sybilline. Stała z wysuniętym biodrem, trzymając w dłoni pistolet niczym szykowną fifkę. — To nie chirurgia mózgowa, wiesz przecież.
Zaśmiała się.
Przez kilka minut Waverly chodził wokół mojego fotela i dziwacznie pochrząkiwał, jakby z niesmakiem. Od czasu do czasu dotykał mojej czaszki i badał ją delikatnymi palcami. Potem, chyba usatysfakcjonowany, wyjął gdzieś zza mnie jakiś aparat. Medyczny.
— Co chcecie zrobić? — spytałem, pragnąc wydostać z nich jakieś informacje. — Niewiele osiągniecie torturami, jeśli właśnie zamierzacie mnie torturować.
— Podejrzewa pan, że chcę go torturować? — Waverly miał te raz w ręce jedno z urządzeń medycznych, skomplikowany, podobny do sondy przedmiot, wykonany z chromu i zaopatrzony w migające światełka. — To by mnie zabawiło, przyznaję, jestem kolosalnym sadystą. Ale oprócz uzyskania własnej satysfakcji nie widzę celu. Wytrałowaliśmy pańskie wspomnienia, więc wiemy wszystko, co by pan nam powiedział zagrożony bólem.
— Blefujecie.
— Nie, nie blefujemy. Czy musieliśmy pytać pana, jak się pan nazywa? Nie, nie musieliśmy. Ale wiedzieliśmy, że nazywa się pan Tanner Mirabel, prawda?
— Wobec tego wiecie, że mówię prawdę. Nie mam wam nic do zaoferowania.
Pochylił się nade mną niżej, jego soczewki pstrykały i brzęczały, jakby pochłaniały dane optyczne w jakichś nieodgadnionych zakresach widma.
— Nie wiemy naprawdę, co powinniśmy wiedzieć, panie Mirabel. Założywszy, że to pańskie prawdziwe nazwisko. Widzi pan, to wszystko tam wewnątrz jest bardzo mgliste. Pomieszane ślady pamięci — całe łany pańskiej pamięci, do której po prostu nie mamy dostępu. Nie skłania to nas do ufania panu, rozumie pan to chyba. Chcę powiedzieć, zgadza się pan, że to rozsądna reakcja, prawda?
— Dopiero co mnie ożywiono.
— Ach, tak… i Lodowi Żebracy zwykle robią takie cudowne rzeczy, prawda? Ale w pańskim przypadku nawet ich sztuka nie zdołała odtworzyć całości.
— Pracujecie dla Reivicha?
— Bardzo wątpię. Nigdy o nim nie słyszałem. — Spojrzał na Sybilline, jakby poszukując jej opinii na ten temat. Starała się ukryć jak najlepiej swoją reakcję, ale zauważyłem u niej chwilowe rozszerzenie oczu, jakby chciała powiedzieć, że również nie słyszała o Reivichu.
Wyglądało to szczerze.
— W porządku — oznajmił Waverly. — Sądzę, że mogę to zrobić pięknie i czysto. W głowie nie ma żadnych innych implantów, które by zawadzały. To pomoże.
— No, zrób to — ponagliła Sybilline. — Nie mamy do dyspozycji całej nocy.
Przyłożył mi do czaszki urządzenie chirurgiczne. Poczułem zimny ucisk na skórze. Usłyszałem pstryknięcie, gdy pociągnął za spust…
SIEDEMNAŚCIE
Szef bezpieczeństwa stał przed więźniem i obserwował go uważnie. Przypominał rzeźbiarza studiującego swe na razie zgrubnie wyciosane dzieło — zadowolonego z wysiłku, który już włożył, ale świadomego całej harówki, jaka go jeszcze czeka. Tu też zostało wiele do zrobienia, ale przyrzekł sobie, że nie popełni żadnych błędów.
Sky Haussmann i sabotażysta byli w zasadzie sami. Pokój tortur znajdował się w odległym i niemal zapomnianym aneksie statku, gdzie dało się dotrzeć tylko pewną linią kolejki; wszyscy sądzili, że jest nieużywana. Sky samodzielnie urządził pokój i sąsiadujące z nim pomieszczenia. Powietrze i ciepło uzyskał, podłączając się do sieci dostawczych statku. Teoretycznie dokładna analiza konsumpcji powietrza i energii mogłaby wykryć istnienie tych pomieszczeń, ale wynik takiej analizy, jako sprawa dotycząca bezpieczeństwa statku, trafiłby do samego Skya. Nigdy do tego nie doszło. Sky wątpił, czy wydarzy się to kiedykolwiek.
Więźnia — rozciągniętego i przypiętego do ściany — otaczały maszyny. Linie neuronowe nurkowały w czaszkę mężczyzny, dochodząc do zagrzebanych w mózgu implantów sterujących. Implanty te były nadzwyczaj prymitywne, nawet według norm chimeryków, ale spełniały swe zadanie. Wpleciono je głównie w rejony płatów skroniowych związanych z głębokimi przeżyciami religijnymi. Epileptycy od dawna mówili o uczuciach boskości, gdy w rejonach tych pojawiała się aktywność elektryczna. Jedyną rolą implantów było poddawanie sabotażysty łagodnym i sterowalnym wersjom tych samych religijnych impulsów. Prawdopodobnie w taki właśnie sposób władali mężczyzną jego dawni panowie; właśnie dlatego sabotażysta tak ofiarnie i samobójczo mógł oddać się ich sprawie.
Teraz władał nim Sky za pośrednictwem tych samych kanałów.
— Wiesz, nikt nigdy cię obecnie nawet nie wspomina — powiedział Sky.
Sabotażysta spojrzał na niego spod ciężkich powiek półksiężycami nabiegłych krwią oczu.
— Co takiego?
— Wygląda to tak, jakby reszta statku postanowiła cicho zapomnieć, że kiedykolwiek istniałeś. Jak się czuje człowiek, którego wymazano z pamięci społecznej?
— Ty mnie pamiętasz.
— Tak. — Sky wskazał głową blady opływowy kształt, który unosił się w drugim końcu pomieszczenia, zamknięty za pancernym zielonym szkłem. — On także. Ale to niewiele, prawda? Być pamiętanym jedynie przez własnych oprawców?
— Lepsze to niż nic.
— Oczywiście ludzie coś podejrzewają. — Pomyślał o Constanzy, tym cierniu we własnym boku. — Albo przynajmniej kiedyś podejrzewali, gdy jeszcze o tym myśleli. Przecież zabiłeś mojego ojca. Miałbym wszelkie moralne prawa, by cię torturować, prawda?
— Nie zabiłem…
— Ależ tak, zabiłeś. — Sky uśmiechnął się. Stał przy zaimprowizowanym panelu sterowniczym, pozwalającym mu na mówienie do implantów sabotażysty, i leniwie dotykał palcami grubych czarnych gałek i osłoniętych szkłem tarcz wskaźników analogowych. Sam zbudował tę maszynę. Szabrował do niej części po całym statku i ochrzcił ją mianem Boża Skrzynka. Tym była: instrumentem do umieszczania Boga w głowie zabójcy. We wczesnym okresie wykorzystywał ją tylko do wywoływania bólu, ale kiedy już zdruzgotał osobowość infiltratora, zaczął tę osobowość rekonstruować dla swych celów, stosując kontrolowane dozy nerwowej ekstazy. Teraz płat skroniowy mężczyzny łaskotały jedynie śladowe resztki prądu i w tym zerowym stanie jego uczucia do Skya ocierały się raczej o agnostycyzm niż bojaźń bożą.
— Nie pamiętam, co zrobiłem — oznajmił mężczyzna.
— Tak, nie przypuszczam, byś pamiętał. Czy mam ci przypomnieć?
Sabotażysta pokręcił głową.
— Może zabiłem twego ojca. Ale ktoś musiał dać mi do tego środki. Ktoś musiał przeciąć moje więzy i położyć nóż przy łóżku.