— To był skalpel, coś znacznie bardziej subtelnego.
— Na pewno masz rację.
Sky obrócił jedną z czarnych gałek o kilka kresek, patrząc, jak drżą strzałki wskaźników analogowych.
— Czemu miałbym ci dostarczyć środków do zabicia własnego ojca? Musiałbym zwariować.
— I tak umierał. Nienawidziłeś go za to, co ci zrobił.
— A skąd wiedziałeś?
— Powiedziałeś mi to, Sky.
To, oczywiście, możliwe. Bawiło go doprowadzanie tego człowieka na skraj rozpaczliwej, powodującej rozstrój żołądka totalnej trwogi, a później zwalnianie nacisku. Gdyby chciał, mógł to robić za pomocą maszyny albo po prostu odpakowując jakieś narzędzia chirurgiczne i pokazując je więźniowi.
— Za co mógłbym go nienawidzić?
— Przedtem twierdziłeś coś innego. Przecież byłeś synem nieśmiertelnych. Gdyby Tytus się nie wtrącił — nie wykradł cię — nadal spałbyś z innymi pasażerami. — Więzień mówił z subtelnie archaicznym akcentem. — Zamiast tego spędziłeś całe lata w tym nędznym miejscu, starzejąc się, każdego dnia ryzykując życie, nie wiedząc nigdy na pewno, czy uda ci się dotrzeć do Końca Podróży. A jeśli Tytus się mylił? Jeśli nie jesteś nieśmiertelny? Zanim uzyskasz pewność, upłyną dekady.
Sky ustawił gałkę na wyższy poziom.
— Czy myślisz, że wyglądam na swój wiek?
— Nie… — Patrzył, jak dolna warga sabotażysty drży. Pierwsza, niezawodna oznaka ekstazy. — Ale to mogą być po prostu dobre geny.
— Zaryzykuję. — Znowu zwiększył natężenie prądu. — Mógłbym cię torturować, wiesz o tym.
— Ach… Wiem. O Boże, wiem.
— Ale w tej chwili nie mam takiego kaprysu. Czy czujesz teraz umiarkowanie intensywne przeżycie religijne?
— Tak. Czuję obecność czegoś… czegoś… achchchch. Jezu. Nie mogę teraz mówić. — Twarz mężczyzny zafalowała w nieludzki sposób. Dzięki dwudziestu dodatkowym mięśniom przyczepionym do czaszki był zdolny, w razie potrzeby, do dramatycznej zmiany swego wyglądu. Sky podejrzewał, że sabotażysta przybrał twarz człowieka, który powinien zajmować jego koję i w ten sposób wślizgnął się na statek. Teraz imitował Skya, jego sztuczne mięśnie skręcały się bezwolnie do tej nowej konfiguracji. — To zbyt piękne.
— Czy już widzisz jasne światła?
— Nie mogę mówić.
Sky obrócił gałkę o następne kilka działek, niemal do końca skali. Wszystkie wskaźniki analogowe wychyliły się prawie do maksimum. Prawie, ale niezupełnie. Ponieważ wyskalowano je logarytmicznie, to ostatnie drgnięcie mogło oznaczać różnicę między głębokim przeżyciem duchowym a pełną wizją nieba i piekła. Nigdy jeszcze nie wprowadził więźnia w ten zakres i nie był pewien, czy rzeczywiście chce zaryzykować.
Odszedł od maszyny i zbliżył się do sabotażysty. Za plecami Skya Obły zadrżał w zbiorniku — przez ciało delfina przebiegały fale oczekiwania.
Człowiek ślinił się, tracąc podstawową władzę nad mięśnia mi. Jego twarz teraz stopniała, mięśnie beznadziejnie zwiotczały. Sky ujął w dłonie głowę więźnia i zmusił go do patrzenia w swoją twarz. Niemal czuł, jak szczypią go w palce prądy wwiercające się w czaszkę mężczyzny. Przez moment patrzyli sobie w oczy, źrenica w źrenicę, ale dla sabotażysty było to zbyt wiele. To musi być podobne do widzenia Boga, pomyślał Sky; niekoniecznie najprzyjemniejsze przeżycie, nawet jeśli nasycone bożą bojaźnią.
— Posłuchaj mnie — szepnął. — Nie, nie próbuj mówić. Tylko słuchaj. Mogłem cię zabić, ale nie zrobiłem tego. Postanowiłem cię oszczędzić. Wolałem okazać ci miłosierdzie. Czy wiesz, jaki wobec tego jestem? Miłosierny. Chciałbym, żebyś to pamiętał, ale także chciałbym, żebyś zapamiętał coś jeszcze. Potrafię być również zazdrosny i mściwy.
Akurat wtedy bransoleta Skya zagrała. Odziedziczył ją po ojcu, kiedy obejmował dowództwo bezpieczeństwa. Łagodnie zaklął, pozwolił, by głowa więźnia obwisła, i przyjął rozmowę. Uważał, by cały czas być odwróconym plecami do więźnia.
— Haussmann? Jesteś tam?
To był Staruszek Balcazar. Sky uśmiechnął się i postarał, by jego głos brzmiał rzeczowo i profesjonalnie.
— To ja, kapitanie. W czym mogę pomóc?
— Coś się stało, Haussmann. Coś ważnego. Potrzebuję twojej eskorty.
Sky wolną ręką zmniejszył prąd w maszynie, utrzymał go jednak na pewnym poziomie. Gdyby całkowicie wyłączył prąd, więzień mógłby odzyskać zdolność mówienia. Sky rozmawiał więc i karmił więźnia prądem.
— Eskortować pana, kapitanie? Do jakiegoś innego miejsca na statku?
— Nie, Haussmann. Poza statek. Lecimy na „Palestynę”. Chcę, byś ze mną poleciał. Nie proszę o zbyt wiele, prawda?
— Będę w hangarze taksówek za trzydzieści minut, kapitanie.
— Będziesz tam za piętnaście, Haussmann, i będziesz miał taksówkę przygotowaną do odlotu. — Tu kapitan wstawił flegmatyczną pauzę. — Balcazar skończył.
Po zniknięciu obrazu kapitana Sky patrzył przez kilka chwil na bransoletę i zastanawiał się, co się dzieje. Cztery pozostałe statki prowadziły między sobą coś w rodzaju zimnej wojny, takie podróże jak ta zdarzały się bardzo rzadko, zwykle planowano je miesiącami i drobiazgowo przygotowywano szczegóły. Każdemu wyższemu rangą członkowi załogi, udającemu się na inny statek, zwykle towarzyszyła pełna eskorta bezpieczeństwa, a Sky pozostawał w tle, koordynując wydarzenia. Jednak tym razem Balcazar dał mu tylko piętnaście minut, a przed tą rozmową z kapitanem nie krążyły żadne pogłoski, że na coś się zbiera.
Piętnaście minut — z których przynajmniej jedną już roztrwonił. Pośpiesznie opuścił mankiet kurtki munduru i skierował się do wyjścia z pomieszczenia. Już prawie wyszedł, kiedy wspomniał, że więzień w dalszym ciągu pozostaje podłączony do Bożej Skrzynki, a jego umysł nadal pławi się w elektrycznej ekstazie.
Obły znowu się zatrząsł.
Sky powrócił do maszyny i dostosował nastawy. Teraz stymulacją prądem elektrycznym sterował delfin. Obły oszalał, ciało stworzenia tłukło się o ściany niewielkiego zbiornika, delfin otoczył się pianą bąbelków. Implanty w czaszce ssaka mówiły w tej chwili do maszyny; mogły powodować u więźnia wrzask bólu lub sapanie na szczytach radości. Gdy sterował Obły, przeważnie miał miejsce ten pierwszy przypadek.
Zanim zobaczył staruszka, usłyszał stękanie oraz skrzypienie i trzaski podłogi hangaru. Valdivia i Rengo, dwaj adiutanci medyczni kapitana trzymali się dyskretnie w pewnej odległości z tyłu. Kroczyli w lekkim przysiadzie i monitorowali oznaki życia kapitana na podręcznych displejach. Twarze mieli głęboko zatroskane; wydawało się, że staruszkowi pozostały tylko minuty życia. Ale Skya zupełnie nie zaprzątała obawa o niechybne zejście kapitana; adiutanci przybierali taki wyraz twarzy od lat i były to tylko powłoki starannie pielęgnowanego profesjonalizmu. Valdivia i Rengo musieli sugerować, że kapitan leży niemal na łożu śmierci; w przeciwnym wypadku zmuszono by ich do wykorzystywania — niezbyt wielkich — umiejętności medycznych gdzie indziej.
Co nie znaczyło, że Balcazar był w kwiecie wieku. Staruszka podtrzymywało gorsetowe urządzenie medyczne, na którym zapinał ciasno bluzę munduru, przez co piersi miał jak pulchny kogut. Efekt pogłębiał grzebień sztywnych siwych włosów i podejrzliwy błysk w ciemnych, szeroko rozstawionych oczach. Balcazar był o wiele starszy od pozostałych członków załogi, a stanowisko kapitana zajmował już dawno przed czasami Tytusa. Bez wątpienia jego umysł funkcjonował kiedyś jak stalowy trap — dzięki niemu kapitan z lodowatym znawstwem przeprowadzał swą załogę przez liczne pomniejsze kryzysy. Te dni już dawno minęły, a trap stał się zardzewiałą karykaturą samego siebie. Prywatnie powiadano, że kapitan umysłowo prawie się skończył, natomiast publicznie wygłaszano opinie o jego chorobie i o potrzebie przekazania steru młodszemu pokoleniu; o zastąpieniu go kapitanem młodym lub w średnim wieku, który będzie zaledwie seniorem, gdy Flotylla dotrze na miejsce swego przeznaczenia. Jeśli będziemy się ociągać zbyt długo, mówiono, jego zmiennik nie zdobędzie niezbędnego doświadczenia do pokonania czekających wszystkich trudności.