Выбрать главу

Rozlegały się głosy wyrażające ostrą krytykę i brak zaufania, wspominano o przymusowym przejściu na emeryturę ze względów zdrowotnych — oczywiście nic naprawdę buntowniczego — stary sukinsyn utrzymywał jednak swoją pozycję, ale nigdy jeszcze nie była ona tak słaba jak obecnie. Jego najbardziej niewzruszeni sprzymierzeńcy zaczęli wymierać. Między innymi Tytus Haussmann, którego Sky nie mógł przestać całkowicie uważać za ojca. Strata Tytusa była ciężkim ciosem dla kapitana, który długo polegał na jego radach taktycznych i opiniach o prawdziwych nastrojach wśród załogi. Kapitan nie mógł się pogodzić z tą stratą i z radością powierzył Skyowi zadania ojca. Nastąpił szybki awans Skya na szefa bezpieczeństwa. Kapitan od czasu do czasu nazywał go Tytusem, a nie Skyem. Sky myślał początkowo, że to niewinna pomyłka, ale przekonał się, że to symptom czegoś poważniejszego. Kapitan tracił pamięć; wydarzenia mieszały mu się w głowie, niedawna przeszłość jawiła mu się raz mniej, a raz bardziej wyraźnie. Statek nie powinien być zarządzany w taki sposób.

Sky uznał, że coś trzeba z tym zrobić.

— Oczywiście będziemy mu towarzyszyć — szepnął pierwszy z adiutantów. Ten człowiek, Valdivia, był bardzo podobny do swego kolegi Rengo — wyglądali jak bracia. Mieli krótkie białe włosy i czoła poorane liniami trosk.

— Niemożliwe — odparł Sky. — Dostępny jest tylko prom dwumiejscowy.

Inne, większe statki zaparkowano wokół dwumiejscowca, ale wszystkim albo brakowało części, albo miały otworzone panele dostępu — fragment ogólnego obrazu pogarszania się usług na statku; rzeczy, które miały przetrwać całą misję, przedwcześnie się psuły. Problem nie byłby aż tak poważny, gdyby części zapasowe i kwalifikacje wymieniano między pojazdami Flotylli, ale obecny klimat dyplomatyczny temu nie sprzyjał.

— Ile by potrwało połatanie jednego z większych statków? — spytał Valdivia.

— Co najmniej pół dnia — odparł Sky.

Balcazar musiał usłyszeć część tej wypowiedzi, gdyż rzekł cicho:

— Żadnych opóźnień, Haussmann.

— Widzicie?

Rengo wyskoczył naprzód.

— W takim razie, kapitanie, czy mogę?

Przez ten rytuał przechodzili już wiele razy. Z cierpiętniczym westchnieniem Balcazar pozwolił medykowi porozpinać swą zapinaną z boku bluzę munduru i odsłonić błyszczącą powierzchnię medycznego gorsetu. Maszyna brzęczała i świstała jak zużyty aparat do oczyszczania powietrza. W gorset wprawiono dziesiątki okienek, niektóre pokazywały odczyty wskaźników, na innych pulsowały płynne linie. Rengo wyciągnął ze swego ręcznego urządzenia sondę i wsadzał ją w rozmaite otwory, powoli kiwając lub kręcąc głową, gdy liczby i wykresy przepływały przez ekran urządzenia.

— Czegoś brakuje? — spytał Sky.

— Natychmiast po powrocie chcę go mieć w ambulatorium, na serii badań i zabiegów — oświadczył Rengo.

— Puls trochę słaby — dodał Valdivia.

— Wytrzyma. Podniosę poziom środków odprężających. — Rengo nacisnął kontrolki w swym ręcznym zestawie. — Będzie trochę senny w czasie drogi. Sky, po prostu nie pozwól go przemęczyć sukinsynom z tamtego statku, dobrze? Przy wszelkich oznakach napięcia przywieź go z powrotem ze względów zdrowotnych.

— Z pewnością to zrobię. — Sky poprowadził już drzemiącego kapitana ku dwumiejscowemu promowi. Oczywiście, twierdzenie, że większe statki nie są gotowe, było kłamstwem, ale medycy nie mieli niezbędnej wiedzy technicznej, by je zdemaskować.

Podczas odlotu nie wydarzyło się nic szczególnego. Wyszli z tunelu dostępu, odłączyli się i odlecieli po krzywej od „Santiago”. Płomienie z dysz pchały prom ku jego celowi, „Palestynie”. Kapitan siedział przed nim, a jego odbicie w oknie kokpitu przypominało formalny portret jakiegoś osiemdziesięcioletniego despoty z innego stulecia. Sky spodziewał się, że kapitan odpłynie, ale on wyglądał na dosyć rozbudzonego. Miał zwyczaj wygłaszania co kilka minut ponurych monologów, przeplatanych kanonadą kaszlu.

— Khan był beztroskim, cholernym głupcem, wiesz… nie trzeba było zostawiać mu dowództwa po rozruchach w piętnastym… jeśli cała sprawa poszłaby po mojemu, łajdak zostałby zamrożony na resztę podróży albo wyrzucony w przestrzeń… utrata jego masy dałaby im przewagę deceleracyjną, której właśnie szukali…

— Naprawdę, kapitanie?

— Nie dosłownie, cholerny głupcze. Jaką masę ma człowiek, jedną dziesięciomilionową masy któregoś z naszych statków? Jaką to by dało pieprzoną przewagę?

— Niewielką, kapitanie.

— Wiec nie mówię tego dosłownie, nie. Problem z tobą, Tytusie polega na tym, że wszystko, co powiem, traktujesz cholernie dosłownie… jak cholerny kopista, pijący mi z ust każde słowo, z gęsim piórem uniesionym nad pergaminem…

— Nie jestem Tytusem, kapitanie. Tytus to był mój ojciec.

— Co takiego? — Przez chwilę Balcazar patrzył na niego wściekle, podejrzliwymi, żółtymi oczyma. — Och, to nieważne, do cholery!

Ale to w gruncie rzeczy był jeden z lepszych dni Balcazara. Nie wpadł bezpośrednio w surrealizm. Kiedy miał nastrój, potrafił być znacznie gorszy: równie poetycznie dwuznaczny jak Sfinks. Być może kiedyś istniał kontekst, w którym nawet jego najbardziej szalone stwierdzenia coś znaczyły, ale dla Skya wszystkie brzmiały jak przedwczesne majaczenia na łożu śmierci. Zresztą to nie jego problem. Gdy Balcazar był w takim nastroju, rzadko zapraszał do jakiejś riposty. Gdyby Sky naprawdę mu odszczeknął, a nawet gdyby ośmielił się zakwestionować jakiś nieistotny szczegół w Balcazarowskim strumieniu świadomości, powstały szok prawdopodobnie przyprawiłby kapitana o wielokrotną zapaść różnych organów i nawet relaksanty zaordynowane przez Rengo by nie pomogły.

Byłoby to niezwykle wygodne, pomyślał Sky.

Po kilku minutach odezwał się:

— Przypuszczam, że możesz mi powiedzieć, o co w tym wszystkich chodzi, kapitanie?

— Oczywiście, Tytusie, oczywiście.

I tak, spokojnie, jakby byli dwoma starymi przyjaciółmi, nadganiającymi stracony czas nad muskatowym brandy, kapitan powiadomił go, że kierują się na spotkanie starszych załogantów Flotylli. Pierwszego od wielu lat i przyśpieszonego przybyciem nieoczekiwanej aktualizacji z Układu Słonecznego. Innymi słowy, wiadomość z domu, zawierająca złożone projekty techniczne. Takie zewnętrzne wydarzenie wystarczało, by Flotylla odzyskała pewnego typu jedność, nawet w środku zimnej wojny. To był ten sam rodzaj podarunku, który dawno temu być może unicestwił „Islamabad”. Nawet teraz nikt nie miał całkowitej pewności, czy Khan postanowił pociągnąć z zatrutego kielicha, czy też padł ofiarą złośliwego kaprysu kosmosu. Teraz była to obietnica następnego wzrostu sprawności silnika, gdy się tylko nieznacznie zmieni geometrię pułapek magnetycznych. Wszystko to jest bardzo bezpieczne — mówiła wiadomość — i dokładnie przetestowane w domu na duplikatach silników Flotylli. Prawdopodobieństwo błędów było bardzo małe, pod warunkiem zachowania pewnych podstawowych środków ostrożności…