— Wyprawa odpowiedziałaby na wszystkie pytania.
— Co w kółko mi powtarzasz. Ale rozważ ryzyko: owszem, on jest w zasięgu naszych promów. Około pół sekundy świetlnej za nami, według ostatnich dokładnych pomiarów radarowych, choć kiedyś musiał być znacznie bliżej. A gdyby na tym statku dało się nabrać paliwa, wyprawa byłaby jeszcze łatwiejsza. Ale jeśli oni nie życzą sobie gości? Utrzymywali wrażenie swego nieistnienia dłużej niż przez pokolenie. Mogą nie chcieć z niego rezygnować bez walki.
— Chyba że są martwi. Niektórzy z załogi myślą, że ich zaatakowaliśmy, a potem usunęliśmy ten fakt z historycznych zapisów.
Kapitan wzruszył ramionami.
— Może tak właśnie było. Gdybyś mógł wytrzeć taką zbrodnię, wytarłbyś, prawda? Ale niektórzy mogli przeżyć i postanowić, że się przyczają, by zrobić nam niespodziankę w późniejszej podróży.
— Uważa pan, że wiadomość z domu mogłaby wystarczyć, by się odkryli?
— Może. Jeśli zachęci ich to do majstrowania przy swoim silniku z antymaterii, a ta wiadomość to naprawdę pułapka…
— Oświetlą połowę nieba.
Kapitan zaśmiał się cicho — wilgotny, okrutny dźwięk — i chyba potraktował ten odgłos jako sugestię, że pora zapaść w prawdziwą drzemkę. Pozostała część podróży przebiegła bez incydentów, ale mózg Skya i tak galopował, próbując przetrawić uzyskaną informację. Za każdym razem, gdy powtarzał sobie słowa kapitana, odczuwał je jak niedbały policzek, karę za jego własne uprzedzenia, które kazały mu wątpić w słowa Norquinco i innych, którzy wierzyli.
Szósty statek istnieje. Ten cholerny szósty statek istnieje…
A to może zmienić wszystko.
OSIEMNAŚCIE
Znowu zawieźli mnie w dół do Mierzwy. Ocknąłem się w linówce zjeżdżającej przez noc. O szybę tłukł deszcz. Przez chwilę myślałem, że jestem z kapitanem Balcazarem i eskortuję go przez kosmos na naradę na innym statku Flotylli. Sny stawały się bardziej natarczywe, wpychały mnie coraz głębiej w myśli Skya, trudno je było natychmiast strząsnąć, gdy oprzytomniałem. Ale w kabinie linówki prócz mnie siedział tylko Waverly.
Nie byłem pewien, czy to lepsza sytuacja.
— Jak się pan z tym czuje? Myślę, że robota mi się udała.
Siedział naprzeciwko z pistoletem. Wspomniałem, jak przycisnął mi sondę do głowy. Dotknąłem czaszki. Nad prawym uchem miałem wygoloną łatę, nadal ze strupem zaschniętej krwi. Pod skórą wyczułem twarde otorbienie.
Bolało jak diabli.
— Myślę, że przydałoby się panu trochę praktyki.
— Całe życie prześladuje mnie ten problem. Ale pan jest jednak dziwny. A krew wylewająca się z dłoni? Czy to objaw choroby, o którym powinienem wiedzieć?
— Po co? Czy sprawiłoby to jakąś różnicę?
Przez kilka chwil zastanawiał się nad moim pytaniem.
— Nie, chyba nie. Jeśli może pan biec, jest pan wystarczająco zdrowy.
— Zdrowy do czego? — Znowu dotknąłem strupa. — Co we mnie włożyliście?
— Niech mi pan pozwoli wyjaśnić.
Nie oczekiwałem, że będzie taki rozmowny, ale po chwili zrozumiałem, dlaczego zapoznanie mnie z niektórymi faktami uznał za celowe. Nie po to, by mi dogodzić, ale chciał mnie właściwie przygotować. Z doświadczenia po poprzednich Grach jasno wynikało, że zabawa staje się bardziej zajmująca, jeśli ofiary dokładnie znają stawkę i swoje szanse.
— Zasadniczo to polowanie. My nazywamy to Grą — wyjaśnił uprzejmie. — Gra nie istnieje, przynajmniej oficjalnie, nawet w rejonach względnego bezprawia w Baldachimie. Wiedzą o niej i mówią, ale zawsze dyskretnie.
— Któż taki? — zapytałem, żeby coś powiedzieć.
— Pośmiertnicy, nieśmiertelni, jak tam chce pan ich zwać. Nie wszyscy w to grają, nie wszyscy chcą w to grać, ale wszyscy znają kogoś, kto w to grał albo ma powiązania z organizacją, która grę umożliwia.
— Od dawna to trwa?
— Dopieroostatnie siedem lat. Chyba można o tym myśleć jako o barbarzyńskim kontrapunkcie łagodności, która nasycała Yellowstone przed upadkiem.
— Barbarzyńskim?
— Och tak, wyrafinowanie barbarzyńskim. Dlatego właśnie to uwielbiamy. W aspekcie metodologicznym czy psychologicznym Gra nie ma w sobie nic zawiłego ani subtelnego. Musi być możliwe zorganizowanie jej w bardzo krótkim czasie, gdziekolwiek w mieście. Oczywiście są pewne reguły, ale nie potrzeba podróżować do Żonglerów Wzorców, aby je zrozumieć.
— Niech pan mi powie o tych regułach, Waverly.
— Och, nie musi się pan nimi przejmować, panie Mirabel. Pan musi tylko biec.
— A potem?
— Umrzeć. I umrzeć dobrze. — Mówił łagodnie, jak wuj rozpieszczający siostrzeńca. — To wszystko, o co pana prosimy.
— Dlaczego to robicie?
— Zabieranie czyjegoś życia dostarcza specjalnej podniety, panie Mirabel. Robienie tego, gdy się jest nieśmiertelnym, podnosi cały akt na całkiem inny poziom wyrafinowania. — Zrobił przerwę, jakby formułując myśli. — Niezupełnie chwytamy naturę śmierci, nawet w tych trudnych czasach. Przez zabranie życia — zwłaszcza osobie, która nie jest nieśmiertelna i w związku z tym już posiada świadomość śmierci — możemy osiągnąć zastępcze wyobrażenie, co ona znaczy.
— Ludzie, na których polujecie, nie są nigdy nieśmiertelni?
— Nie, przeważnie nie. Zwykle wybieramy ich z Mierzwy, kogoś dość zdrowego. Chcemy, by za nasze pieniądze zapewnili nam niezłą pogoń, dlatego nawet uprzednio ich karmimy.
Powiedział mi więcej. Że Grę finansuje tajna sieć abonentów, głównie z Baldachimu, choć krążą pogłoski, że ich liczbę powiększają poszukiwacze przyjemności z kilku bardziej libertyńskich karuzeli w Pasie Złomu czy z niektórych osiedli na Yellowstone, na przykład z Loreanville. Każdy w sieci zna tylko garstkę innych abonentów, a ich prawdziwe tożsamości są skrywane za pomocą złożonego systemu wybiegów i masek, tak że nikt z nich nie może być odkryty w salonach Baldachimu, gdzie nadal panuje coś w rodzaju dekadenckiego ucywilizowania. Polowania są organizowane z małą liczbą abonentów, zawiadamianych niemal w ostatniej chwili; zbierają się w niewykorzystywanych częściach Baldachimu. Tej samej nocy — lub najwyżej dzień wcześniej — ofiara zostaje wyciągnięta z Mierzwy i przygotowana.
Implanty to ostatnie udoskonalenie.
Pozwalały na dzielenie polowania między większą liczbę abonentów. W ten sposób potencjalne dochody bardzo wzrastały. Inni abonenci pomagali rejestrować wydarzenia na poziomie gruntu, ryzykując pobyt w Mierzwie, i przywozili do Baldachimu obrazy z polowania na wideo. Ci, którzy uzyskali ujęcia najbardziej spektakularne, cieszyli się sławą. Prosty regulamin gry — bardziej przestrzegany niż inne prawa, które nadal istniały w mieście — określał dopuszczalne parametry polowania, dozwolone urządzenia śledzące i broń, oraz, co uważa się za zabójstwo, przepisowe.
— Jest tylko jeden problem — zauważyłem. — Nie jestem z Mierzwy. Nawet nie wiem, jak poruszać się po mieście. Nie jestem pewien, czy dostarczę wam rozrywki wartej tego, coście zapłacili.
— Och, jakoś damy sobie radę. Będziesz miał odpowiednie fory czasowe. I, mówiąc szczerze, fakt, że nie jesteś tutejszy, jest dla nas nawet korzystny. Miejscowi znają zbyt wiele skrótów i nor, by się ukryć.
— To bardzo niesportowo z ich strony. Waverly, chciałbym, żebyś o czymś wiedział.
— Tak?
— Mam zamiar tu wrócić i cię zabić.
Zaśmiał się.
— Przykro mi, Mirabel, ale słyszałem to już wcześniej.