Выбрать главу

Linówka wylądowała, otworzyła drzwi, a on zaprosił mnie, bym wysiadł.

* * *

Zacząłem biec, a linówka przygasiła światła i wspięła się nade mną, kierując się z powrotem do Baldachimu. Ciągle się wznosiła — ciemna muszka na tle mlecznych nici powietrznych świateł — gdy inne linówki, wyglądające jak świetliki, zaczęły się opuszczać. Nie spadały bezpośrednio ku mnie — to byłoby niesportowe — ale z pewnością dążyły mniej więcej do mojej części Mierzwy.

Gra się rozpoczęła.

Biegłem.

Jeśli dzielnica Mierzwy, gdzie zostawił mnie młodociany rykszarz, była zła, to cóż powiedzieć o tej. Stanowiła terytorium tak wyludnione, że nie można jej było uważać za niebezpieczną — chyba że akurat stałeś się, bez swej woli, uczestnikiem nocnego polowania. Na niższych poziomach nie płonęły ognie, a narośle wokół konstrukcji wyglądały na opuszczone i zaniedbane — były na wpół zrujnowane i niedostępne. Drogi na powierzchni, jeszcze bardziej zapuszczone od tych, którymi wcześniej podróżowałem, popękane i pokręcone jak paski toffi, kończyły się często w połowie, gdy prowadziły przez zalaną otchłań, albo po prostu dawały nura w sam zalew. Panowała ciemność i bezustannie musiałem uważać, gdzie stąpam.

Waverly zrobił mi grzeczność, przygaszając podczas schodzenia wewnętrzne światła. Przynajmniej moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Nie czułem jednak wszechogarniającego przypływu wdzięczności.

Biegłem, oglądając się przez ramię na wagony linówki, zapadające niżej, lądujące za najbliższymi konstrukcjami. Pojazdy znajdowały się na tyle blisko, że widziałem pasażerów. Z jakiegoś powodu założyłem, że będzie mnie ścigała tylko tamta znana mi para, ale najwidoczniej się myliłem. Może — tak jak załatwia się te sprawy w sieci — przyszła ich kolej na znalezienie ofiary, a ja po prostu beztrosko nawinąłem się im pod rękę.

Czyżbym miał umrzeć właśnie w ten sposób? — myślałem. Kilkadziesiąt razy omal nie zginąłem na wojnie; potem kilkadziesiąt razy, kiedy pracowałem dla Cahuelli. Reivich próbował zabić mnie dwukrotnie i za każdym razem niemal mu się udało. Ale, gdybym nie zdołał przeżyć tamtych kolejnych flirtów ze śmiercią, to, umierając, czułbym szacunek dla moich przeciwników. Odchodziłbym z poczuciem, że walka z nimi to mój wybór, i w ten sposób zaakceptowałem ich zamiary w stosunku do mnie.

Teraz nic takiego nie wybierałem.

Poszukaj schronienia, pomyślałem. Wszędzie wokół mnie stały budynki, jednak nie od razu było widać, jak do nich wejść. W budynku nie będę miał takiej swobody przemieszczania się, ale jeśli pozostanę poza domami, dostarczę goniącym mnóstwa okazji, by bez trudu mnie zastrzelili. I trzymałem się myśli — nie popartej żadnym dowodem — że jeśli się schowam, implantowany nadajnik może funkcjonować gorzej. Podejrzewałem również, że walka w zwarciu, to nie taka końcówka, jakiej naprawdę pożądają moi prześladowcy; że raczej zastrzeliliby mnie z pewnej odległości, kiedy będę przecinał otwarty teren. Jeśli tak, to chętnie ich rozczaruję, nawet jeśli uzyskam tylko kilka dodatkowych minut.

Po kolana w wodzie poczłapałem jak najszybciej na nieoświetloną stronę najbliższego budynku, żłobkowanej konstrukcji, wznoszącej się — w stanie niezmienionym — siedemset czy osiemset metrów nad moją głową. Wyżej budowla imitowała i wplatała się w Baldachim. Odmiennie od budowli, które widziałem wcześniej, ta została znacznie uszkodzona na poziomie ulicy, poprzebijana i podziurawiona niczym drzewo po uderzeniu pioruna. Niektóre z otworów były jedynie niszami, ale inne musiały sięgać głębiej, do martwego serca konstrukcji. Możliwe, że stamtąd dostanę się na wyższe poziomy.

Po zrujnowanym zewnętrzu przebiegało koszącym ruchem ostre, niebieskie światło. Przysiadłem aż po pierś w wodzie i w nieznośnym smrodzie czekałem, aż reflektory załatwią swoje interesy. Słyszałem teraz głosy, podniesione jak u stada podnieconych szakali. Ludzkokształtne łaty całkowitej ciemności migały pomiędzy najbliższymi domami, przyzywając się gestami. Wszystkie postacie były obładowane regulaminowymi instrumentami morderców.

Kilka bezsensownie wystrzelonych pocisków zabębniło po budynku, strącając do zalewu odłamki zwapniałej okładziny. Następna łata świetlna zaczęła omiatać ścianę, przebiegając centymetry nad moją głową. Mój oddech, ciężki z powodu przytłaczająco cuchnącej wody, przypominał szczekanie broni.

Zaczerpnąłem tchu i zanurzyłem się w wodzie.

Nic nie widziałem, ale mi to nie przeszkadzało. Macałem palcami ścianę budynku, aż znalazłem jej ostre wklęśnięcie. Słyszałem niesiony przez wodę odgłos dalszych strzałów i plusków. Chciało mi się rzygać. Ale wtedy wspomniałem uśmiech mężczyzny, który zorganizował moje pojmanie, i zdałem sobie sprawę, że pragnę, by umarł pierwszy; Fischetti, a potem Sybilline. Później przy okazji zabiję Waverly'ego i kawałek po kawałku rozbiorę cały aparat Gry.

W tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że nienawidzę ich bardziej niż Reivicha.

Ale on też dostanie za swoje.

Nadal klęcząc pod linią wody, zamknąłem dłonie wokół krawędzi otworu i wcisnąłem się do budynku. Nie mogłem znajdować się pod wodą dłużej niż kilka sekund, ale wyprysnąłem w górę z takim gniewem i ulgą, że omal nie wrzasnąłem, kiedy powietrze napłynęło do mych ust. Jednak tylko dyszałem — starałem się robić jak najmniej hałasu.

Znalazłem stosunkowo suchą półkę i wciągnąłem się na nią z ciemności. Przez długą chwilę po prostu leżałem na niej, aż uspokoił mi się oddech, a do mózgu dotarło wystarczająco dużo tlenu, bym mógł wznowić proces myślenia, a nie zajmować się jedynie walką o przeżycie.

Na zewnątrz słyszałem głosy i strzały, teraz głośniejsze. Niebieskie światło sporadycznie dźgało przez otwory w budynku, przyprawiając mnie o ból oczu.

Kiedy znowu zapanowała ciemność, spojrzałem w górę i coś zobaczyłem.

To było niewyraźne — w gruncie rzeczy nie sądziłem, że widoczny obiekt może być aż tak mało wyraźny. Gdzieś czytałem, że ludzka siatkówka może teoretycznie wykryć nawet dwa lub trzy fotony naraz, jeśli tylko spełnione są warunki dostatecznej jej wrażliwości. Słyszałem także o żołnierzach, którzy utrzymywali, że cieszą się wyjątkowym darem widzenia w ciemnościach. Spędzali oni w ciemnościach jak najwięcej czasu, z obawy, że stracą cenne przystosowanie. Nawet spotkałem takich żołnierzy.

Nigdy nie byłem jednym z nich.

Patrzyłem na schody, a raczej na zburzony szkielet tego, co kiedyś było schodami. Spiralne, pożebrowane poprzecznymi belkami, docierały do pomostu i wspinały się dalej ku nieregularnej ranie bladego światła, na tle którego się właśnie rysowały.

— Jest w środku. Ślady cieplne w wodzie. — To mówiła Sybilline albo ktoś o bardzo podobnym głosie, tym samym tonem aroganckiej pewności. Teraz mówił mężczyzna, tonem znawcy:

— To nietypowe dla Mierzwowca. Oni zwykle nie lubią wnętrz. Z powodu historii o duchach.

— To nie tylko historie o duchach. Tam w dole są też świnie. Również powinniśmy być ostrożni.

— Jak wejdziemy do środka? Nie mam zamiaru włazić do wody, bez względu na wysokość nagrody.

— Mam plany tego budynku. Jest inna droga z drugiej strony. Lepiej się jednak pośpieszmy. Wyprzedzamy zespół Skamelsona tylko o przecznicę, a oni mają lepszych węszycieli.

Podniosłem się z półki i skierowałem ku niższemu końcowi schodów. Dotarłem do niego zbyt wcześnie, źle oceniwszy. Ale z każdą chwilą schody rysowały się wyraźniej. Widziałem, jak się wznoszą dziesięć czy piętnaście metrów nade mną, a potem nikną w obwisłym, podobnym do ciasta suficie, który bardziej przypominał ludzką przeponę niż obiekt architektoniczny.