Выбрать главу

Mimo ostrego wzroku nie potrafiłem orzec, jak blisko są moi prześladowcy ani ile wytrzymają schody. Jeśli się zawalą, wpadnę do zalewu, ale woda jest zbyt płytka, bym się przy tym nie rozbił.

Mimo to wspinałem się. Gdzie mogłem, korzystałem z widmowej poręczy, podciągając się przez luki w stopniach, a także w miejscach gdzie stopni w ogóle nie było. Schody skrzypiały, ale szedłem dalej — nie zatrzymałem się nawet wtedy, kiedy stopień, na który właśnie przeniosłem ciężar, pękł, rozleciał się na kawałki i wpadł do wody.

Poniżej komnatę zalało światło, a potem z dziury w ścianie wynurzyły się dwie czarno odziane postacie, człapiąc w wodzie. Widziałem je całkiem wyraźnie: Fischetti i Sybilline, oboje w maskach i ze sprzętem dysponującym siłą ognia dostateczną do prowadzenia małej wojny. Zatrzymałem się na platformie. Z obu moich stron panowała ciemność, ale kiedy w nią patrzyłem, z czerni wynurzały się szczegóły niczym materializujące się widma. Myślałem raczej o pójściu na lewo lub na prawo, a nie w górę. Wiedziałem, że w końcu będę musiał podjąć decyzję szybko i nie chciałem dać się zagnać w ślepy zaułek.

A potem z ciemności wynurzyło się coś jeszcze. Przycupnięte, i z początku myślałem, że to pies. Ale na to było zbyt duże, a płaska morda bardziej wyglądała na świńską. To coś powoli wstało na nogi, wyprostowało się w stopniu, na jaki pozwalał niski sufit. Było zbudowane mniej więcej jak człowiek, ale zamiast palców, na każdej z rąk posiadało wydłużone kopytka, z których oba zestawy dzierżyły nieprzyjemnie wyglądającą kuszą. Istota była odziana w coś wyglądającego na skórzane łaty i prymitywnie obrobiony metal. W coś podobnego do średniowiecznej zbroi. Miała ciało blade i bezwłose, a ludzko-świńska twarz posiadała akurat tyle cech każdego z tych stworzeń, by ich zestaw wywoływał głęboki niepokój. Oczy tworzyły dwie małe czarne nieobecności, a usta wykrzywiał stały uśmiech obżartucha. Za nim dostrzegłem następną parę świń. Sposób segmentacji tylnych nóg sprawiał, że ich chód wyglądał, łagodnie mówiąc, niezgrabnie.

Wrzasnąłem i kopnąłem, a moja stopa trafiła świnię dokładnie w twarz. Świnia upadła z gniewnym chrząknięciem na plecy, upuszczając kuszę. Ale inne też były uzbrojone i trzymały długie noże. Złapałem z podłogi kuszę, modląc się, by funkcjonowała, kiedy z niej wystrzelę.

— Cofnij się. Idź do diabła ode mnie, precz!

Świnia, którą kopnąłem, znowu wstała na zadnie nogi. Ruszyła szczęką, jakby chciała coś powiedzieć, ale wyszła jej tylko seria posmarkiwań. Potem sięgnęła ku mnie, jej racice chwytały powietrze przed moją twarzą.

Wystrzeliłem z kuszy. Bełt walnął z głuchym odgłosem w nogę świni.

Pisnęła i upadła na grzbiet, ściskając koniec bełtu w miejscu, gdzie wystawał. Obserwowałem, jak sączy się krew, czerwona, prawie świetlista. Pozostałe dwie świnie ruszyły ku mnie, ale ja poczłapałem w tył, ciągle dzierżąc kuszę. Wyjąłem świeży bełt z pojemnika w łożu kuszy i niezgrabnie włożyłem na miejsce, nakręciwszy mechanizm. Świnie podniosły noże, ale nie kwapiły się, by podejść. Potem chrząknęły gniewnie i zaczęły ciągnąć ranną z powrotem w ciemność. Przez chwilę stałem nieruchomo, a potem wznowiłem wchodzenie, licząc na to, że dotrę do luki, zanim dopadną mnie świnie lub myśliwi.

Niemal mi się udało.

Sybilline zobaczyła mnie pierwsza i wrzasnęła — z zadowolenia albo z wściekłości. Uniosła dłoń i jej mały pistolet natychmiast wyskoczył z kabury w rękawie, którą, zgodnie z moimi wcześniejszymi domysłami, miała przy sobie. Prawie jednocześnie błysk ognia z lufy pobielił pomieszczenie, aż zabolały mnie oczy od blasku.

Jej pierwszy strzał zburzył schody pode mną, cała struktura zawaliła się niczym spiralna śnieżna burza. Musiała odskoczyć, by uniknąć spadającego gruzu, a potem wystrzeliła po raz drugi. Znajdowałem się w połowie drogi przez sufit, w połowie drogi do tego, co leżało nad nim, i wyciągnąłem ręce, by znaleźć jakiś chwyt. Wtedy poczułem, jak jej strzał kąsa mi udo, z początku łagodnie, a potem ból rozkwitnął jak kwiat otwierający się o świcie.

Upuściłem kuszę. Potoczyła się po schodach na platformę i zobaczyłem, jak świnia chwyta go z triumfującym parsknięciem.

Fischetti uniósł swoją broń, wystrzelił, i to zlikwidowało resztki schodów. Jeśliby trochę lepiej celował — albo gdybym ja był wolniejszy — jego strzał zlikwidowałby również moją nogę.

Ale do tego nie doszło. Odganiając ból, wpełzłem na platformę i leżałem jak mysz pod miotłą. Nie miałem pojęcia, z jakiej broni strzelała kobieta; czy moją ranę spowodował pocisk, impuls świetlny czy plazma. Nie wiedziałem też, jak poważną odniosłem szkodę. Prawdopodobnie krwawiłem, lecz moje ubranie było na tyle przemoczone, a powierzchnia, na której leżałem, tak wilgotna, że nie wiedziałem, gdzie kończy się krew, a zaczyna deszcz. I chwilowo to nie było ważne. Uciekłem, przynajmniej na czas potrzebny im na znalezienie drogi na górę, na ten poziom budynku. Mieli plany, więc dojdą tu dość szybko, jeśli tylko droga w ogóle istnieje.

— Wstawaj, jeśli możesz.

Głos był spokojny i nieznajomy. Nadszedł nie z dołu, ale z góry.

— Chodź, nie ma wiele czasu. Ach, chwileczkę. Nie oczekuję, że mnie zobaczysz. Czy teraz lepiej?

Zmrużyłem oczy od nagłego blasku. Nade mną stała kobieta, ubrana podobnie jak inni gracze z Baldachimu we wszystkie ponure odcienie czerni: ciemne, sięgające do ud buty na ekstrawaganckich obcasach, smoliście czarny płaszcz, który dotykał podłogi i unosił się za karkiem, otaczając głowę. Głowa w hełmie, który był raczej koronką, gazą, a nie czymś solidnym. Pół twarzy, niczym fasetkowe oczy owada, skrywały gogle. Widoczna cześć oblicza była tak blada, że dosłownie biała, jak szkic, którego nigdy nie pokolorowano. Ukośny czarny tatuaż biegł po każdej z kości policzkowych, zwężając się ku ustom koloru najciemniejszej wyobrażalnej czerwieni, jak koszenila.

Kobieta trzymała ogromny karabin, spieczoną lufą do wyładowań energetycznych wskazywała moją głowę. Nie celowała jednak tym karabinem we mnie.

Drugą dłoń w czarnej rękawiczce wyciągała ku mnie.

— Powiedziałam, żebyś się ruszał, Mirabel. Chyba że zaplanowałeś tu swoją śmierć.

* * *

Znała budynek albo przynajmniej jego część. Nie musieliśmy iść daleko. Dobrze, bo lokomocja nie była już moim atutem. Mogłem co najwyżej posuwać się naprzód, jeśli jednej ze ścian przekazałem większość mej wagi, odciążając zranioną nogę. Nie poruszałem się jednak ani szybko, ani elegancko, i wiedziałem, że zdołam przejść najwyżej kilkadziesiąt metrów. Potem utrata krwi, szok albo zmęczenie upomną się o swoje.

Zaprowadziła mnie w górę o jeden odcinek schodów — tym razem nienaruszony — i wynurzyliśmy się w nocnym powietrzu. Ostatnie minuty spędziłem w takim brudzie i nędzy, że teraz nabrane w płuca powietrze czułem jako coś orzeźwiającego, świeżego i czystego. Ale znajdowałem się na skraju utraty przytomności i nadal nie miałem pojęcia, co się dzieje. Nawet gdy pokazała mi małą linówkę, zaparkowaną w czymś w rodzaju zasłanej gruzem pieczary w ścianie budynku, nie docierało do mnie, że ktoś mnie ratuje.

— Czemu to robisz? — spytałem.

— Ponieważ Gra to smród — odparła. Przerwała, by wypowiedzieć subwokalną komendę wehikułowi. Pojazd ożywił się z drgnięciem i wahnął ku nam, cofnięte chwytaki znajdywały punkty zaczepienia wśród dyndającego z sufitu jaskini gruzu. — Gracze sądzą, że mają milczące poparcie całego Baldachimu, ale nie mają. Może kiedyś, gdy nie było to takie barbarzyńskie, ale nie teraz.