Upadłem do wnętrza pojazdu, rozwaliłem się na tylnym siedzeniu. Teraz widziałem, że moje spodnie Żebraków były pokryte krwią, niczym rdzą. Ale krwawienie chyba ustało i mimo że kręciło mi się w głowie, od paru minut mój stan się nie pogarszał.
Kiedy usiadła w fotelu pilota i włączyła kontrolki, zapytałem:
— Kiedyś to nie było barbarzyńskie?
— Owszem, bezpośrednio po zarazie. — Jej urękawicznione dłonie ujęły parę dobranych mosiężnych dżojstików, pchnęły je naprzód i poczułem, jak linówka wyślizguje się z pieczary, z szybkim szuraniem swych ramion. — Kiedyś ofiary były przestępcami. Mierzwowcami, których złapano, gdy wtargnęli do Baldachimu albo popełnili przestępstwa przeciwko swoim. Mordercy, gwałciciele, włamywacze.
— Więc w takich wypadkach Gra jest w porządku.
— Nie aprobuję jej. Wcale. Ale przynajmniej była w tym jakaś równowaga moralna. Ci ludzie byli mętami. I męty ich goniły.
— A teraz?
— Jesteś rozmowny, Mirabel. Większość ludzi, których tak po strzelono, chce tylko wrzeszczeć. — Kiedy mówiła, opuściliśmy pieczarę i przez moment odczułem mdlącą nieważkość, gdy linówka opadała, zanim znalazła pobliską linę, i wyrównała swój zjazd. Potem się wznosiliśmy. — Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie — kontynuowała — zaczęły pojawiać się problemy ze znalezieniem odpowiednich ofiar. Wobec tego organizatorzy zaczęli być mniej… jak to nazwać? Wybiórczy?
— Rozumiem. Rozumiem dlatego, że nie zrobiłem nic prócz tego, że pomyłkowo zawędrowałem do niewłaściwej części Mierzwy. A propos, kim jesteś? I dokąd mnie wieziesz?
Zdjęła koronkowy hełm oraz gogle, tak że kiedy obróciła się do mnie, mogłem ją należycie obejrzeć.
— Jestem Taryn — oznajmiła. — Ale przyjaciele w ruchu sabotażystów nazywają mnie Zebra.
Zdałem sobie sprawę, że widziałem ją wcześniej tamtej nocy, wśród klienteli na łodydze. Wtedy wyglądała pięknie i egzotycznie, teraz to wrażenie się jeszcze spotęgowało. Być może sprawiał to fakt, że leżałem w bólu, postrzelony, rozgorączkowany adrenaliną, która wezbrała po tym nieoczekiwanym ocaleniu. Piękna i bardzo dziwna — i we właściwym świetle może w ogóle nieczłowiecza. Skórę miała albo białą jak kreda, albo czarną, z ostrymi przejściami między kolorami. Pasy pokrywały jej czoło i kości policzkowe, a z tego, co widziałem na łodydze, również dużą część reszty ciała. Czarne pasy zakrzywiały się od krawędzi oczu, jak śmiały makijaż wykonany z maniakalną precyzją. Włosy tworzyły sztywny, czarny czub, biegnący prawdopodobnie wzdłuż całych jej pleców.
— Nie wydaje mi się, bym wcześniej spotkał kogoś takiego jak ty, Zebra.
— To jeszcze nic — odparła. — Niektórzy z moich znajomych uważają mnie za dość konserwatywną; dość mało awanturniczą. Panie Mirabel, pan nie jest Mierzwowcem, prawda?
— Znasz moje nazwisko, co jeszcze o mnie wiesz?
— Mniej, niżbym chciała. — Zdjęła dłoń z kontrolek, włączyła coś w rodzaju pilota automatycznego, pozwalając mu wybierać drogę przez luki w Baldachimie.
— Czy nie powinnaś kierować tą rzeczą?
— Jest bezpieczna, wierz mi, Tanner. System sterujący linówki jest zupełnie inteligentny — prawie tak bystry jak maszyny, które mieliśmy przed zarazą. Ale lepiej nie spędzać z taką maszyną zbyt wiele czasu na dole, w Mierzwie.
— Co do mojego wcześniejszego pytania…
— Wiemy, że przybyłeś do miasta w ubraniu Lodowych Żebraków i że ktoś o nazwisku Tanner Mirabel jest Żebrakom znany. — Już miałem spytać Zebrę, skąd tyle wie, ale ona kontynuowała. — Nie wiemy natomiast, czy to wszystko nie jest starannie skonstruowaną tożsamością, służącą jakimś innym celom. Dlaczego pozwoliłeś, by cię schwytano, Tanner?
— Byłem ciekaw — powiedziałem, czując się jak powtarzający się refren trzeciorzędnej symfonii, może jednej ze wczesnych prób Quirrenbacha. — Niewiele wiem o społecznej stratyfikacji Yellowstone. Chciałem osiągnąć Baldachim i nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, nikomu nie grożąc.
— To zrozumiałe. Nie ma na to sposobu.
— Skąd się tego wszystkiego dowiedziałaś?
— Przez Waverly'ego. — Zmierzyła mnie wzrokiem, mrużąc głębokie, czarne oczy, co spowodowało, że pasy z jednej strony jej twarzy skupiły się w całość. — Nie wiem, czy się przedstawił, ale Waverly to ten mężczyzna, który postrzelił cię promieniem paraliżującym.
— Znasz go? Skinęła głową.
— To jeden z naszych — albo przynajmniej z nami sympatyzuje — a my mamy środki, by zapewnić sobie jego współpracę. Lubi folgować niektórym swoim upodobaniom.
— Powiedział mi, że jest sadystą, ale sądziłem, że tak tylko paple.
— Nie paplał, wierz mi.
Skrzywiłem się, bo fala bólu przebiegła mi po nodze.
— Skąd znasz moje nazwisko?
— Waverly nam je przekazał. Wcześniej nigdy nawet nie słyszeliśmy o Tannerze Mirabelu. Kiedy znaliśmy już nazwisko, mogliśmy odtworzyć i potwierdzić twoje kolejne ruchy. Jednak on wiele nie uzyskał. Albo kłamie — czego nie wykluczam; nie mogę powiedzieć, bym szczególnie lubiła tego jednookiego sukinsyna — albo twoje wspomnienia są naprawdę pomieszane.
— Miałem amnezję wskrzeszeniową. Dlatego właśnie spędzałem czas u Żebraków.
— Waverly chyba myśli, że to coś głębszego. Że możesz mieć coś do ukrycia. Czy to możliwe, Tanner? Jeśli mam ci pomóc, lepiej, bym ci ufała.
— Jestem tym, za kogo mnie uważasz — powiedziałem. I rzeczywiście, tyle wtedy wiedziałem. Dziwna sprawa — nie byłem pewien, czy sam sobie wierzę.
Nagle zdarzyło się coś dziwnego: twarda, ostra nieciągłość w mych myślach. Nadal byłem świadomy; nadal wiedziałem, że siedzę w linówce Zebry; nadal zdawałem sobie sprawę, że poruszamy się w nocy przez Chasm City i że Zebra właśnie ocaliła mnie przed polowankiem Sybilline. Miałem świadomość bólu w nodze — mimo że wtedy już zmalał do tępego, nieprzyjemnego pulsowania.
A jednak kawałek życia Skya Haussmanna właśnie się przede mną objawił.
Poprzednie epizody przychodziły w czasie utraty świadomości, jak zorganizowane sny, ale ten wybuchł, w pełni uformowany w moim umyśle. Skutek okazał się niepokojący i dezorientujący, przerwał normalny bieg moich myśli, podobnie jak impuls elektromagnetyczny wywołuje chwilowy rozgardiasz w systemie komputerowym.
Dzięki Bogu, epizod nie był długi. Sky nadal przebywał z Balcazarem (Jezu, pomyślałem, pamiętam nawet nazwiska postaci drugoplanowych); nadal przewoził go przez kosmos na konklawe do innego statku — „Palestyny”.
Co się wydarzyło ostatnim razem? Tak — Balcazar opowiedział Skyowi, że szósty statek istnieje. Statek-widmo.
Ten, który Norquinco nazywał „Caleuche”.
Kiedy Sky już dokładnie przepracował tę rewelację w głowie, badając ją pod każdym kątem, niemal dotarli na miejsce. „Palestyna” wyłoniła się ogromna, bardzo podobna do „Santiago” — wszystkie statki Flotylli zbudowano w zasadzie według tego samego projektu — ale z mniej odbarwionym wirującym kadłubem. Statek znajdował się o wiele dalej od „Islamabadu”, kiedy ten wybuchł. Błysk energii słabł z kwadratem odległości, zgodnie z prawem względnej propagacji, aż stał się zaledwie ciepłą bryzą, a nie zabójczym przypływem, który na kadłubie „Santiago” wypalił cień matki Skya. „Palestyna” miała oczywiście swoje problemy: epidemie wirusowe, psychozy, pucze, i zmarło na niej mniej więcej tylu spaczy, co na „Santiago”. Wyobraził sobie, jak statek obciążają zmarli: zimne ciała wyciągnięte wzdłuż jego osi niczym zgniłe owoce.