— Dyplomatyczny lot TG5, przekażcie sterowanie do sieci dokującej „Palestyny” — usłyszał ostry głos.
Sky zrobił, o co go proszono. Nastąpił wstrząs, kiedy większy statek przejął urządzenia elektroniczne promu i ustawił je na kurs zbliżenia. Wydawało się, że system w ogóle nie troszczy się o wygodę ludzkich pasażerów promu. Rzutowany na okno kokpitu korytarz zbliżeniowy unosił się w kosmosie, obramowany szkieletem z pomarańczowych neonówek. Gwiezdne tło zaczęło się obracać: teraz poruszali się z tą samą prędkością kątową co „Palestyna”, wślizgując się do otwartego hangaru parkingowego. Postacie w skafandrach i obcych mundurach podpłynęły im na spotkanie, z wycelowaną bronią. Niezbyt to przypominało dyplomatyczną serdeczność.
Kiedy taksówka znalazła się na swym stanowisku, Sky zwrócił się do Balcazara.
— Panie kapitanie? Prawie jesteśmy.
— Co, och? Cholera, Tytusie… zasnąłem!
Sky zastanawiał się, jaki był stosunek jego ojca do starca. Zastanawiał się, czy Tytus kiedykolwiek rozważał zabicie kapitana.
Nie byłoby to związane z nieprzezwyciężonymi trudnościami, myślał.
DZIEWIĘTNAŚCIE
— Tanner? Otrząśnij się z tego. Nie chcę, byś zwalił mi się tu jak kłoda.
Zbliżaliśmy się teraz do budynku — nazwa opisywała ten obiekt tylko umownie. Bardziej przypominał zaczarowane drzewo — ogromne, sękate gałęzie poznaczone bezładnie umieszczonymi oknami, między nimi wstawione lądowiska dla linówek. Przez szczeliny między konarami przerzucono linowe nici. Zebra prowadziła pojazd brawurowo, jakby ćwiczyła to podchodzenie tysiące razy. Spojrzałem w dół przez poziomy gałęzi. Ogniska Mierzwy świeciły tak nisko, że kręciło mi się w głowie.
Mieszkanie Zebry w Baldachimie znajdowało się blisko środka miasta, na skraju rozpadliny, niedaleko wewnętrznej granicy kopuły, otaczającej wielką bekającą dziurę w skorupie Yellowstone. Przez pewien czas okrążaliśmy rozpadlinę i z lądowiska widziałem drobną, wysadzaną drogimi kamieniami drzazgę łodygi, strzelającą na jeden kilometr w poziomie. Znajdowała się nisko pod nami, za wielkim łukiem krawędzi rozpadliny. Spojrzałem w rozpadlinę, ale nie dostrzegłem ani błyszczących szybowców, ani skoczków wykonujących swe wielkie opadanie we mgłę.
— Mieszkasz tu sama? — spytałem, kiedy zaprowadziła mnie na swoje pokoje. Miałem nadzieję, że tonem wyrażam właściwe uprzejme zainteresowanie.
— Teraz mieszkam sama, tak. — Odpowiedziała szybko, prawie mechanicznie, ale dodała: — Kiedyś dzieliłam to miejsce ze swoją siostrą, Mavrą.
— Wyjechała?
— Mavrę zabito. — Zebra przerwała w tym miejscu. Czekała, aż jej słowa wywrą odpowiednie wrażenie. — Za bardzo się zbliżyła do niewłaściwych ludzi — dodała po chwili. Współczuję ci. — Usilnie starałem się znaleźć odpowiednie słowa. — Zrobili to myśliwi, w rodzaju Sybilline?
— Niezupełnie, nie. Zainteresowała się czymś, czym nie powinna, i zadała niewłaściwe pytania niewłaściwym ludziom, ale nie miało to bezpośredniego związku z polowaniem.
— Więc z czym?
— Czemu się tak dopytujesz?
— Zebro, nie jestem aniołem, ale nie lubię, jak ktoś umiera tylko dlatego, że był czegoś ciekawy.
— Więc lepiej uważaj, żebyś sam nie zadawał niewłaściwych pytań.
— A dokładnie, na jaki temat?
— Westchnęła, najwidoczniej żałując, że nasza rozmowa przybrała taki obrót.
— Jest pewna substancja…
— Paliwo Snów?
— Więc już się z nim zetknąłeś?
— Widziałem, jak je wykorzystują, ale to właściwie wyczerpuje zakres mej wiedzy. Sybilline wstrzyknęła je sobie w mojej obecności, ale nie zauważyłem żadnych zmian w jej zachowaniu, ani bezpośrednio po tym, ani później. Co to dokładnie jest?
— To skomplikowane. Mavra zdążyła poskładać jedynie kilka części całej łamigłówki, kiedy ją dopadli.
— Najwidoczniej to jakiś narkotyk.
— To coś znacznie więcej niż narkotyk. Posłuchaj, czy możemy rozmawiać o czymś innym? Nie było mi łatwo poradzić sobie z tym, że już jej nie ma, a ta rozmowa po prostu otwiera stare rany.
Skinąłem głową, odkładając całą sprawę na później.
— Byłyście blisko ze sobą, prawda?
— Tak — odparła, jakbym odkrył jakiś głęboki sekret ich związku — I Mavra kochała to miejsce. — Mówiła, że stąd jest najlepszy widok w mieście, jeśli nie liczyć łodygi. Ale kiedy tu mieszkała, nigdy nie mogłyśmy sobie pozwolić na posiłki w tamtym lokalu.
— Nieźle urządziłyście to mieszkanie. Jeśli ktoś lubi wysokość.
— A ty nie lubisz, Tanner?
— Chyba wymaga przyzwyczajenia.
Apartament, umoszczony w jednej z głównych gałęzi, był kompleksem kiszkowo poskręcanych pokoi i korytarzy — przypominał raczej norę zwierzęcia niż coś, co człowiek wybrałby dla siebie. Pokoje umieszczono w jednej z węższych gałęzi, zawieszonej dwa kilometry nad Mierzwą. Poniżej tkwiły niższe poziomy Baldachimu, połączone z naszym poziomem pionowymi nićmi, splotami lin i wydrążonymi pniami.
Poprowadziła mnie do salonu — tak to chyba należało określić.
Przypominało to wejście do wewnętrznego organu jakiegoś wielkiego modelu anatomii człowieka, przez który można sobie spacerować. Ściany, podłoga i sufit przechodziły w siebie zaokrąglonymi krzywiznami. Powierzchnie poziome wycięto w materii budynku, ale tworzyły one tarasowate platformy, połączone pochylniami i schodami. Powierzchnie ścian i sufitu były sztywne, ale nieprzyjemnie organiczne w swym charakterze — żyłkowane lub pokryte wzorem w nieregularne płytki. W jednej ścianie zobaczyłem jakby kosztowną, wykonaną na miejscu rzeźbę: scenę z trojgiem zgrubnie wyciosanych ludzi, pokazanych w chwili, gdy wydostają się ze ściany, rozdzierając ją palcami. Przypominali pływaków, usiłujących prześcignąć wpław ścianę fali tsunami. Większość ich ciał pozostawała ukryta, widoczne były tylko połowy twarzy i fragmenty kończyny, ale końcowy efekt wywoływał spore wrażenie.
— Masz dość specyficzny smak artystyczny, Zebro — zauważyłem. — Myślę, że ta rzecz przyprawiłaby mnie o koszmary.
— To nie dzieło sztuki, Tanner.
— To byli prawdziwi ludzie?
— Według niektórych definicji nadal nimi są. Nie żywi, ale też i niezupełnie martwi. Raczej jak skamienieliny, ale ze strukturą tak złożoną, że prawie można zmapować neurony. Nie jestem jedyną osobą, która z nimi mieszka, i nikt naprawdę nie chce ich wycinać i wyrzucać, bo a nuż ktoś wymyśli sposób przywrócenia im poprzedniej postaci. Tak więc mieszkamy razem. Kiedyś nikt nie chciał dzielić z nimi pokoi, ale teraz, jak słyszałam, uważa się, że to dość szykowne mieć ich kilkoro w swym mieszkaniu. W Baldachimie mamy nawet człowieka, który je podrabia, dla klientów naprawdę zdesperowanych.
— Ale ci są prawdziwi?
— Uwierz, że mam nieco smaku, Tanner. Teraz na chwilę powinieneś usiąść. Nie, zostań, gdzie jesteś.
Pstryknęła palcami na kanapę.
Większe meble Zebry miały autonomię i reagowały na naszą obecność jak nerwowe domowe zwierzęta. Kanapa pomaszerowała ze swego miejsca i zeszła na nasz taras. W przeciwieństwie do Mierzwy, gdzie nie można było polegać na konstrukcjach bardziej zaawansowanych niż te korzystające z energii pary, w Baldachimie najwidoczniej dysponowano nadal maszynami o rozsądnym stopniu złożoności. W pokojach Zebry było ich pełno: nie tylko meble, ale serwitory — od dron wielkości myszy do wielkich jednostek na szynach w suficie, a także latacze wielkości pięści. Wystarczyło tylko po coś sięgnąć, a to coś już pomocnie podbiegało bliżej do twej dłoni. Maszyny musiały być prymitywne w porównaniu z tymi sprzed zarazy, ale mimo to czułem się, jakbym zawędrował na pokoje nawiedzane przez poltergeisty.