— Bardzo dobrze. Siadaj — powiedziała Zebra, pomagając mi usadowić się na kanapie. — I po prostu spokojnie leż. Za chwilę wracam.
— Wierz mi, naprawdę nigdzie się nie wybieram.
Zniknęła z pokoju, a ja traciłem i odzyskiwałem świadomość, choć nie chciałem łatwo poddawać się senności. Nigdy więcej snów ze Skyem. Kiedy Zebra wróciła, nie miała na sobie płaszcza i niosła dwie szklanki gorącego, ziołowego płynu. Wlewałem to powoli do gardła i choć nie wiedziałem, czy to rzeczywiście polepsza moje samopoczucie, było z pewnością lepsze od galonów mierzwowej deszczówki, które wcześniej przełknąłem.
Zebra nie powracała sama. Za nią przybył jeden z jej większych serwitorów, wielokończynowy biały cylinder z jajowatą, jarzącą się zieloną twarzą, ożywioną migającymi displejami medycznymi. Machina opuszczała się, aż umieściła swe sensory na mojej nodze. Ćwierkała i rzutowała graficzne symbole mego stanu, jednocześnie diagnozując obrażenia.
— I co? Będę żył czy zdechnę?
— Masz szczęście — odpowiedziała Zebra. — Pistolet, którym do ciebie strzelano, to laser małej mocy: broń pojedynkowa. Nie ma wyrządzać wielkich szkód, chyba że uszkodzi istotne organy. Promień miał pięknie skupiony, więc zniszczenia sąsiednich tkanek są niewielkie.
— Możesz mnie oszukiwać.
— Nigdy nie mówiłam, że to nie boli jak diabli. Ale przeżyjesz, Tanner.
— Tym niemniej — powiedziałem, krzywiąc się, kiedy maszyna niezbyt delikatnie badała ranę wejściową — nie sądzę, bym mógł chodzić na tej nodze.
— Nie będziesz musiał. Przynajmniej do jutra. Maszyna może cię wykurować podczas snu.
— Nie wiem, czy chcę spać.
— Dlaczego? Masz z tym problemy?
— Może cię to zaskoczy, ale owszem, rzeczywiście mam. — Spojrzała na mnie, nie rozumiejąc, więc postanowiłem opowiedzieć o wirusie indoktrynacyjnym. — Mogli go wyczyścić w Hospicjum Idlewild, ale nie chciałem czekać. Więc podróżuję do głowy Skya Haussmanna za każdym razem, gdy zasypiam. — Pokazałem jej krwawy strup pośrodku dłoni.
— Człowiek z raną przybył na nasze nikczemne ulice, by naprawić zło?
— Przybyłem, by zakończyć pewną sprawę, to wszystko. Ale rozumiesz, że perspektywa zaśnięcia raczej nie napełnia mnie entuzjazmem. Głowa Skya Haussmanna nie jest najprzyjemniejszym miejscem.
— Niewiele o nim wiem. To bardzo dawna historia i przecież dotyczy innej planety.
— Ja nie odbieram tego jako historii dawnej. Mam wrażenie, że wkręca się ona we mnie coraz dalej, niczym głos, coraz dobitniej przemawiający mi w głowie. Spotkałem człowieka, który zaraził się tym wcześniej ode mnie; prawdopodobnie to on przekazał mi wirusa. Musiał otaczać się rozmaitymi ikonami Skya Haussmanna albo dostawał drgawek.
— Tutaj to nie musi się tak skończyć — stwierdziła Zebra. — Czy wirus indoktrynacyjny grasuje od wielu lat?
— Zależy od szczepu, ale same wirusy to stary wynalazek.
— Więc może będziesz miał szczęście. Jeśli wirus pojawił się w bazie danych Yellowstone, nim zaatakowała zaraza, serwitor będzie o nim wiedział. Może nawet zsyntetyzuje lekarstwo.
— Żebracy uważali, że efekt pojawi się po kilku dniach.
— Prawdopodobnie ich ocena jest zbyt ostrożna. Dzień, może dwa, najwyżej tyle powinno zająć płukanie. Jeśli oczywiście robot to zna. — Zebra poklepała białą machinę. — Zrobi, co będzie w jego mocy. A teraz może jednak się zdrzemniesz?
Muszę znaleźć Reivicha, powiedziałem sobie. To znaczy, że nie mogę zmarnować ani chwili. Nawet godziny. Od kiedy przybyłem do Chasm City, już roztrwoniłem pół nocy. Ale wiedziałem, że wyśledzenie go potrwa więcej niż kilka godzin. Może kilka dni. Muszę dać swym ostatnim obrażeniom trochę czasu na wygojenie. To byłaby zabawna ironia losu, gdybym padł ze zmęczenia, akurat wtedy, kiedy lada moment miałbym zabić Reivicha. Zabawne dla niego. Ja bym się nie śmiał.
— Pomyślę o tym — odpowiedziałem.
Dziwna sprawa: po rozmowie z Zebrą wcale nie śniłem o Skyu Haussmannie.
Śniłem o Gitcie.
Zawsze była w moich myślach, od chwili gdy obudziłem się na Idlewild. Piękna i martwa — ta myśl była jak mentalne smagnięcie biczem; ból, na który moje zmysły nigdy nie otępiały. Słyszałem cały czas melodię jej głosu; czułem jej zapach, jakby stała tuż przy mnie i słuchała uważnie, jak udzielam jej lekcji, na które tak nalegał Cahuella. Od czasu mojego przybycia na Yellowstone Gitta ani na minutę mnie nie opuściła. Gdy widziałem twarz innej kobiety, porównywałem ją z Gittą — choć to porównanie odbywało się prawie bez udziału mojej świadomości. Miałem głęboką pewność, że jest martwa, i choć nie mogłem z siebie zrzucić części odpowiedzialności za tę śmierć, to przecież Reivich był tym, który zabił ją naprawdę.
A jednak bardzo niewiele myślałem o wypadkach prowadzących do jej śmierci, a o samej śmierci nie myślałem prawie wcale.
Teraz te wspomnienia mnie zalały.
Oczywiście nie śniłem tego w taki sposób. Epizody z życia Skya Haussmanna mogły rozgrywać się w mej głowie elegancko i liniowo — choć być może niektóre wydarzenia w tych epizodach stały w sprzeczności z rym, co o nim wiedziałem. Moje własne sny były jednak równie niezorganizowane i nielogiczne jak sny wszystkich ludzi. Więc gdy śniłem o podróży w górę Półwyspu i zasadzce, która zakończyła się śmiercią Gitty, snów tych nie cechowała ta sama jasność co epizody z życia Haussmanna. Później jednak, gdy się obudziłem, czułem, jakby śnienie otwarło cały blok wspomnień, z których braku nawet nie zdawałem sobie sprawy. Rano mogłem już myśleć o tych wydarzeniach szczegółowo.
Ostatnia rzecz, którą pamiętałem dokładniej, to chwila, gdy Cahuellę i mnie zabrano na pokład statku Ultrasów, gdzie kapitan Orcagna ostrzegł nas przed planowanym atakiem Reivicha na Gadziamię. Reivich, jak mówił kapitan, posuwał się przez dżunglę na południe. Śledzili go, obserwując emisję ciężkiej broni transportowanej przez jego oddział.
Dobrze, że Cahuella skończył interesy z Ultrasami tak wcześnie. Nawet wtedy wizyta na orbitującym statku była dla niego bardzo ryzykowna, ale tydzień później taka wizyta byłaby niemal niemożliwa. Nagroda za niego bardzo wzrosła i niektóre frakcje neutralnych obserwatorów ogłosiły, że przechwycą każdy statek, który wiezie Cahuellę, oraz zestrzelą go, jeśli nie będzie możliwości aresztowania. Gdyby stawka była mniejsza, Ultrasi zignorowaliby takie groźby, ale obecnie oficjalnie się ujawnili i prowadzili delikatne negocjacje handlowe z tymi właśnie frakcjami. Cahuella został złapany na powierzchni, i to w dodatku o stale zmniejszającym się polu.
Ale Orcagna dotrzymał słowa. Nadal dostarczał nam informacji o położeniu Reivicha, z rozmytą dokładnością, o jaką prosił Cahuella.
Plan mieliśmy dość prosty. Bardzo mało dróg prowadziło przez dżunglę na północ od Gadziarni, a Reivich już obrał jeden z głównych szlaków. W pewnym punkcie dżungla zarasta szlak i właśnie tam urządzimy zasadzkę.
— Zrobimy z tego wyprawę myśliwską — powiedział Cahuella, kiedy razem ze mną pochylał się nad stołem z mapami w podziemiu Gadziarni. — To dziewiczy kraj hamadriad, Tanner. Nigdy tam wcześniej nie byliśmy. Nigdy nie mieliśmy okazji. Teraz Reivich podaje ją nam na talerzu.