— Przecież już masz hamadriadę.
— Młodą sztukę. — Powiedział to z pogardą, jakby zwierzę nie było warte posiadania. Musiałem się uśmiechnąć, wspominając, jak triumfował, kiedy je złapał. Ujęcie każdej hamadriady było niezłym osiągnięciem, ale teraz ustawił poprzeczkę wyżej. Był klasycznym myśliwym, niezdolnym do całkowitego zaspokojenia swej pasji. Zawsze gdzieś czekało większe trofeum, prowokowało, a on się łudził, że akurat po tym właśnie pojawi się następne, dotychczas niespotykane.
Znowu dźgnął mapę.
— Chcę dorosłą. Mówiąc ściśle, niemal dorosłą.
— Nikt nigdy nie złapał żywej niemal dorosłej hamadriady.
— Więc muszę być pierwszy, prawda?
— Zostaw to — powiedziałem. — Mamy dosyć polowania dzięki temu Reivichowi. Możemy zawsze wykorzystać tę podróż, by zbadać teren i wrócić za kilka miesięcy z pełną wyprawą myśliwską. Nie mamy nawet pojazdu do przewiezienia martwej niemal dorosłej, nie mówiąc już o żywej.
— Pomyślałem o tym — oświadczył. — I trochę wstępnie popracowałem nad problemem. Chodź, Tanner, coś ci pokażę.
Miałem w tej chwili okropne uczucie, że głęboko się zapadam.
Poszliśmy korytarzami do innej części podziemi Gadziarni. Na dole, w piwnicznych wiwariach stały setki gablot wyposażonych w nawilżacze i regulatory temperatury, dla wygody gadzich gości. Większość stworzeń, dla których przeznaczono te pudła, żyła w poszyciu lasu, w słabym oświetleniu. Pudła miały pomieścić realistyczne ekosystemy, zaopatrzone w wymagany typ flory. Największa gablota zawierała tarasowate kamienne stawki. Miano do niej wprowadzić parę boa dusicieli, ale embriony uszkodzono przed laty.
Jeśli posługiwać się ścisłą definicją, na Skraju Nieba nie było żadnych stworzeń z rodziny gadów. Gady — nawet na Ziemi — stanowiły tylko jeden z prawdopodobnych wyników z rozległego zakresu ewolucyjnych możliwości.
Największym bezkręgowcem na Ziemi był kalmar olbrzymi, ale na Skraju Nieba formy bezkręgowców opanowały również ląd. Nikt nie wiedział naprawdę, dlaczego życie obrało taką drogę. Najbardziej przekonująca hipoteza mówiła, że wskutek jakiegoś kataklizmu oceany skurczyły się mniej więcej do połowy poprzedniego obszaru, odsłaniając rozległe nowe połacie suchego gruntu. Życie na pograniczu mórz otrzymało bardzo silny bodziec, by wyjść na ląd. Kręgosłup nigdy nie został wynaleziony i drogą powolnej, niezdarnej bezmózgowej pomysłowości ewolucja zdołała się bez niego obejść. Największe zwierzęta — hamadriady — utrzymywały sztywność struktury tylko dzięki ciśnieniu płynów systemowych, pompowanych przez setki serc rozmieszczonych w całej objętości stworzenia.
Były jednak zimnokrwiste, regulowały temperaturę ciała wymianą ciepła ze swym otoczeniem. Na Skraju Nieba nigdy nie było zim. Ssakopodobne stworzenia nie miałyby w czym wybierać. To właśnie zimnokrwistość stanowiła cechę najbardziej gadzią; oznaczała, że zwierzęta na Skraju Nieba ruszały się wolno, żywiły rzadko i dożywały późnego wieku. Największe z nich, hamadriady, nawet nie umierały w zwykłym sensie. Po prostu ulegały przemianie.
Korytarz otworzył się na największą z komnat podziemia, gdzie trzymaliśmy młodocianego osobnika. Pierwotnie ten teren przeznaczono dla rodziny krokodyli, ale obecnie ją zamrożono. Cały obszar wystawowy, który dla nich przeznaczono, ledwie wystarczał dla młodej hamadriady. Na szczęście zbytnio nie urosła w okresie niewoli. Z pewnością jednak musielibyśmy zbudować olbrzymią nową komorę, gdyby Cahuella poważnie planował schwytanie niemal dorosłej.
Młodocianego osobnika widziałem już kilka miesięcy temu. Szczerze mówiąc, za bardzo mnie nie interesował. W końcu każdy rozumiał, że stworzenie tak naprawdę nie robi wiele. Jeśli się ją nakarmiło, posiłek wystarczał jej na długo. Zwykle zwijała się w kłębek i wchodziła w stan niewiele różniący się od śmierci. Hamadriadom nie zagrażał żaden prawdziwy drapieżnik, więc mogły sobie pozwolić na spokojne trawienie i oszczędzanie energii.
Patrzyliśmy teraz z góry na głęboki szyb o białych ścianach, początkowo przeznaczony dla krokodyli. Jeden z moich ludzi, Rodriguez, przechylał się przez krawędź i zamiatał dno dziesięciometrową miotłą — tyle metrów niżej znajdowała się podłoga, otoczona pionowymi ścianami z białej ceramiki. Czasami Rodnguez musiał zejść do szybu, by coś naprawić. Nigdy nie zazdrościłem mu tego zadania, nawet kiedy młodociany osobnik znajdował się za barierą. Po prostu są miejsca, gdzie lepiej nie wchodzić, a studnia z wężami to jedno z nich. Rodriguez uśmiechnął się do mnie pod wąsem, wyciągnął miotłę i powiesił ją na hakach na ścianie za sobą obok zestawu podobnych narzędzi o długich trzonkach: haków, harpunów usypiających, elektrycznych ościeni.
— Jak się udała podróż do Santiago? — zapytałem. Załatwiał tam dla nas interesy, badając nowe możliwości handlu.
— Cieszę się, że wróciłem, Tanner. Mnóstwo tam arystokratycznych dupków. Mówią o oskarżeniu takich jak my o zbrodnie wojenne, a jednocześnie mają nadzieję, że wojna się nie skończy, gdyż dodaje nieco barwy ich nędznemu pańskiemu życiu.
— Niektórych z nas już oskarżyli — zauważył Cahuella. Rodriguez wybierał liście spomiędzy prętów miotły.
— Taa, słyszałem. A jednak tegoroczni zbrodniarze wojenni to przyszłoroczni wybawcy ludu, nie? Ponadto… wszyscy wiemy, że to nie karabiny zabijają ludzi, prawda?
— Nie, na ogół załatwiają to małe metalowe pociski — powiedział Cahuella z uśmiechem. Dotykał z miłością ościenia, wspomniawszy zapewne czas, gdy zastosował go do zagnania młodej hamadriady to klatki transportowej.
— A jak się czuje moje maleństwo?
— Trochę mnie martwi ta infekcja skórna. Czy te zwierzaki linieją?
— Nie sądzę, by ktoś to wiedział. Jeśli linieją, przekonamy się o tym pierwsi.
Cahuella wychylił się za murek, który sięgał mu do pasa, i spojrzał do szybu. Szyb wyglądał na niewykończony. Tu i ówdzie przyczepiono rzadkie kępki roślin, ale szybko odkryliśmy, ze zachowanie hamadriady ma niewiele wspólnego z jej otoczeniem. Oddychała, wietrzyła ofiarę i od czasu do czasu jadła. Poza tym leżała zwinięta jak lina wielkiego morskiego statku.
Nawet Cahuella znudził się nią po pewnym czasie — mimo wszystko to był tylko osobnik młodociany; kiedy osiągnie mniej więcej wielkość osobnika dorosłego, on, Cahuella, już dawno będzie martwy.
Hamadriady nie było widać. Przechyliłem się przez krawędź, ale najwidoczniej nie było jej nigdzie w samym szybie. W ścianie pod nami znajdowała się nisza, chłodna i ciemna. Jeśli stworzenie spało, to na ogół właśnie tam.
— Zasnęła — stwierdził Rodriguez.
— Taa — przyznałem. — Wróćmy za miesiąc, to może zobaczymy, że się poruszyła.
— Wcale nie — odparł Cahuella. — Spójrzcie na to.
Na ścianie szybu po naszej stronie znajdowało się białe metalowe pudło. Nie widziałem go wcześniej. Cahuella otworzył pokrywkę i wyjął coś w rodzaju radiotelefonu: tabliczka sterownicza z anteną i wstawioną macierzą kontrolek.
— Żartujesz, prawda?
Cahuella stał w lekkim rozkroku, w jednej dłoni trzymał urządzenie sterownicze. Drugą dźgał z wahaniem macierz guzików, jakby nie był pewien, jaki ciąg symboli ma wprowadzić. Ale i tak odniosło to pewien efekt: usłyszałem pod nami charakterystyczny suchy szelest rozwijającego się ciała węża. Dźwięk przypominał odgłos płachty brezentu wleczonej po betonie.
— Co się dzieje? — Zgadnij.
Uszczęśliwiony, przechylał się przez krawędź i obserwował, jak stworzenie wynurza się ze swej kryjówki.