Выбрать главу

Przez chwilę mi się przyglądał, jakby coś jeszcze chciał dodać, po czym odwrócił się i odszedł. Obserwowałem, jak wychodzi z pomieszczenia i znika w ciemnej hali. Po drodze dobierał odpowiedni kolor płaszcza — oddalająca się postać o szerokich plecach migotała.

Stanąłem przy windzie, czekając na swój wagonik. Włożyłem dłoń do kieszeni — wyczułem zimny, twardy jak diament pistolet.

TRZY

— Proszę pana? Za piętnaście minut podadzą kolację na dolnym pokładzie. Czy zechce pan dołączyć do reszty pasażerów?

Drgnąłem — nie słyszałem przedtem kroków na schodach prowadzących na pokład widokowy. Myślałem, że jestem zupełnie sam. Pasażerowie od razu schowali się w kabinach — podróż miała trochę potrwać i warto było rozpakować bagaże — ja natomiast wszedłem na pokład widokowy, by obserwować odjazd. Dostałem kabinę, ale nie musiałem niczego rozpakowywać.

Wznoszenie zaczęło się niesamowicie łagodnie. Początkowo w ogóle nie słyszało się żadnego dźwięku, nie odczuwało wznoszenia ani wibracji, tylko gładki ślizg, niezauważalnie powolny, lecz ze stale rosnącą szybkością. Spojrzałem w dół, usiłując dostrzec sekciarzy, ale widok miałem pod takim kątem, że widziałem tylko paru maruderów, choć poniżej musiała być masa ludzi. Właśnie jechaliśmy przez źrenicę sufitu, gdy zaskoczył mnie tamten głos.

Odwróciłem się. Mówił do mnie serwitor, nie człowiek. Miał wyciągalne ramiona i bardzo wystylizowaną głowę, ale brakowało mu nóg czy kół; jego tors zwężał się jak tułów osy. Robot poruszał się na szynie zamontowanej w suficie, do której był przymocowany zakrzywionym wysięgnikiem wystającym mu z pleców.

— Proszę pana? — zaczął ponownie, tym razem w norte. — Kolacja zostanie podana…

— Już mówiłeś i zrozumiałem. — Pomyślałem, że zawieranie znajomości z arystokratami jest ryzykowne, ale potem doszedłem do wniosku, że bardziej ryzykowne byłoby podejrzane trzymanie się z dala. Zasiądę z nimi do stołu i przedstawię im jakieś fikcyjne domysły. Odpowiedziałem w norte; potrzebowałem praktyki w tym języku. — Przyjdę za kwadrans. Jeszcze przez chwilę chciałbym poobserwować widoki.

— Dobrze, proszę pana. Przygotuję dla pana miejsce przy stole.

Robot obrócił się i bezgłośnie wysunął z pokładu, a ja wróciłem do podziwiania widoku. Trudno powiedzieć, czego się wtedy spodziewałem, ale z pewnością zobaczyłem rzeczy zaskakujące. Minęliśmy sklepienie holu stacji, jednak terminal był znacznie wyższy niż hol i ciągle się wznosiliśmy w górnych rejonach budynku. Przekonałem się, że tu właśnie obsesja na punkcie Skya Haussmanna osiągnęła swój szczyt. Po ukrzyżowaniu Haussmanna sekciarze zabalsamowali jego ciało, opakowali w dziwną materię o zielonkawoszarym ołowianym połysku, wywindowali go aż tutaj na wielki wysunięty dziób, który wystawał z wewnętrznej ściany i niemal dotykał samej nici. Ciało Haussmanna przypominało statkową figurę rozciągniętą pod bukszprytem wielkiego żaglowca.

Rozebrali go do pasa, rozpostarli szeroko jego ramiona i przymocowali do masztu w kształcie krzyża. Nogi miał związane, a prawy nadgarstek przebity gwoździem (nadgarstek, nie dłoń — wirus wywołujący stygmat pomylił ten szczegół), a znacznie większy kawał metalu wpakowano mu w górną część zmasakrowanej lewej ręki. Zarówno te szczegóły, jak i wyraz otępiałego cierpienia na twarzy, zostały miłosiernie zamazane w procesie pakowania. Nie dało się odczytać rysów twarzy, ale wszystkie niuanse męki zostały wpisane w wygięty łuk karku, w szczęki zaciśnięte jakby w spazmie po porażeniu prądem. Powinni porazić go prądem, pomyślałem. To byłoby bardziej litościwe, bez względu na to, jakie popełnił zbrodnie.

Byłoby to jednak za proste. Dokonali egzekucji na człowieku, który dopuścił się rzeczy przerażających, ale równocześnie gloryfikowali tego, który obdarował ich całym światem. Ukrzyżowaniem wyrażali zarówno uwielbienie, jak i nienawiść.

I tak już pozostało.

Winda sunęła parę metrów od Skya; kuliłem się, chciałem, by jak najszybciej stąd odjechała. Miałem wrażenie, że wielka przestrzeń jest komorą pogłosów, z echem nieskończonego bólu.

Zaswędziała mnie ręka. Potarłem nią o barierkę. Zamknąłem oczy, aż wyjechaliśmy z terminalu, wznosząc się w noc.

* * *

— Napije się pan jeszcze wina, panie Mirabel? — spytała lisia żona arystokraty siedzącego naprzeciwko mnie.

— Nie, dziękuję — odparłem. Osuszyłem usta serwetką. — Pozwoli pani, że się oddalę. Chciałbym poobserwować widoki.

— Szkoda. — Kobieta z rozczarowaniem wydęła usta.

— Będzie nam brakowało pańskich opowieści, panie Tanner — stwierdził mężczyzna.

Uśmiechnąłem się. Podczas obiadu udało mi się przecierpieć godzinę sztywnej rozmowy. Dorzucałem od czasu do czasu jakąś anegdotę, by przerwać niezręczną ciszę, jaka zapadała przy stole, gdy któryś z gości poczynił uwagę uznaną za niezręczną w ramach krępującej, acz niesprecyzowanej etykiety arystokratów. Parę razy musiałem rozsądzić spory między północną a południową frakcją — chcąc nie chcąc, stawałem się wówczas adwokatem jednej ze stron. Moje przebranie nie było chyba całkowicie przekonujące, gdyż nawet Północni zdawali sobie sprawę, że nie mam bezpośredniego związku z Południowcami.

Nie miało to większego znaczenia. Dzięki przebraniu kasjerka, przekonana, że jestem arystokratą, udzieliła mi informacji, których normalnie by mi odmówiła. Strój umożliwił mi przebywanie tu z arystokracją, ale i tak wcześniej czy później się go pozbędę. Nie byłem człowiekiem poszukiwanym — zaledwie osobnikiem o mętnej przeszłości i mętnych powiązaniach. Również moje nazwisko, Tanner Mirabel, było znacznie bezpieczniejsze niż jakaś naprędce wymyślona linia arystokratyczna. Na szczęście nazwisko brzmiało neutralnie, nie niosło skojarzeń ani z arystokracją, ani żadnych innych. W odróżnieniu od towarzystwa przy stole nie mogłem wywieść swej linii genealogicznej od czasów przybycia Flotylli; osoba o nazwisku Mirabel najprawdopodobniej dotarła na Skraj Nieba pół wieku po tym wydarzeniu. W oczach arystokracji byłem parweniuszem i kmieciem, ale nikt — z wrodzonego taktu — o tym głośno nie napomknął. Wszyscy byli długowieczni, wywodzili swe linie genealogiczne nie tylko od Flotylli, ale ze spisu pasażerów, od którego dzieliła ich zaledwie jedna lub dwie generacje. Naturalnie zakładano, że tak jak oni mam wspomagane geny i dostęp do takich samych technologii terapeutycznych.

Ale o ile Mirabelowie prawdopodobnie przybyli na Skraj Nieba po Flotylli, nie przynieśli ze sobą żadnej dziedzicznej korekcji długowieczności. Może pierwsza generacja żyła dłużej, niż trwa przeciętne ludzkie życie, ale ta cecha nie została przekazana następnym pokoleniom.

Ja natomiast nie miałem dość pieniędzy, by nabyć ją na rynku. Cahuella płacił mi sowicie, ale to nie wystarczało, by aż tak dać się złupić Ultrasom. I prawie nie miało to znaczenia. Tylko jedna dwudziesta populacji planety posiadała tę korekcję. Reszta z nas babrała się w wojnie albo ledwo wiązała koniec z końcem w krótkich okresach międzywojnia. Najważniejszym problemem było to, jak przeżyć przez następny miesiąc, a nie przez następny wiek.

Gdy więc tylko poruszono temat technik długowieczności, rozmowa przy stole stała się zdecydowanie niezręczna. Starałem się zrelaksować… a słowa niech sobie płyną obok mnie. Jednak gdy dochodziło do sporów, wyznaczano mi rolę rozjemcy.

— Tanner będzie to wiedział. — Zwracano się do mnie, bym zaproponował wyjście z impasu.

— To skomplikowane zagadnienie — stwierdzałem.