— Możemy go odstraszyć. Uderzyć jako pierwsi i zabić kilku jego ludzi, by go zdemoralizować. Może nawet to nie byłoby konieczne. Albo ustawić barierę fizyczną, rozniecić w lesie pożar czy coś w tym rodzaju. Monsuny pojawią się dopiero za kilka tygodni. Na pewno jest tuzin innych rzeczy, które możemy zrobić. Dzieciak niekoniecznie musi umierać.
— Nie. Tu właśnie się mylisz. Jeśli ktoś powstaje przeciw mnie, nie może żyć nadal. Gówno mnie obchodzi, czy dopiero co pochował swą rodzinę i ulubionego psa. To ma być sygnał dla innych, deklaracja. Jeśli tego teraz nie załatwimy, będziemy musieli to ciągle robić w przyszłości, gdy jakiś arystokratyczny kutas uzna, że mu się poszczęści.
Westchnąłem, widząc, że tej sprzeczki nie wygram. Wiedziałem, że do tego dojdzie: że Cahuella nie da się odwieść od wyprawy myśliwskiej. Uważałem jednak, że zademonstrowanie odmiennego zdania było konieczne. Stałem tak wysoko w hierarchii pracowników Cahuelli, że czułem się prawie zobowiązany do kwestionowania jego poleceń. To było jedno z zadań, za które mi płacił: grać rolę jego sumienia w chwilach gdy szukał go u siebie i znajdował jedynie wyciętą dziurę.
— Ale nie musimy tego traktować jako sprawy osobistej — powiedziałem. — Możemy usunąć Reivicha czysto, bez zamieniania całej sprawy w krwawą łaźnię, po której zostanie mnóstwo wzajemnych oskarżeń. Myślałeś, że to żart, kiedy mówiłeś, że gdy strzelam ludziom w głowę, mogę trafić w określoną część mózgu. Ale to nie żart. Potrafię to zrobić, jeśli sytuacja tego wymaga.
Myślałem o żołnierzach walczących po mojej stronie, których byłem zmuszony zabić. O niewinnych ludziach, których śmierć posłużyła jakimś zagadkowym wyższym celom. Nie było to usprawiedliwienie wyrządzonego przeze mnie zła, ale zawsze starałem się ich usuwać tak szybko i bezboleśnie, jak na to pozwalały moje kwalifikacje. Czułem wtedy, że Reivich również zasługuje na podobną uprzejmość.
Teraz, w Chasm City, czułem coś zupełnie innego.
— Nie martw się, Tanner. Załatwimy go sympatycznie i szybko. Prawdziwie kliniczna operacja.
— Dobrze. Oczywiście starannie dobiorę sobie zespół… czy Vicuna jedzie z nami?
— Oczywiście.
— Więc potrzebujemy dwóch namiotów. Nie będę jadł przy tym samym stole, co gul, bez względu na to, jakie sztuczki potrafi wyprawiać z wężami.
— Weźmiemy więcej niż dwa namioty, Tanner. Oczywiście będzie z nami Dieterling — zna węże lepiej niż inni — i biorę również Gittę.
— Chciałbym, żebyś coś zrozumiał — powiedziałem. — Sama wyprawa do dżungli niesie ze sobą pewne ryzyko. Gdy Gitta opuści Gadziarnię, automatycznie zacznie jej grozić większe niebezpieczeństwo niż tu na miejscu. Niektórzy z nieprzyjaciół pilnie śledzą nasze ruchy, a ponadto w dżungli są rzeczy, których lepiej unikać. — Przerwałem na chwilę. — Nie zrzekam się odpowiedzialności, ale wiedz, że nie mogę gwarantować nikomu bezpieczeństwa podczas tej wyprawy. Mogę jedynie zrobić wszystko, na co mnie stać — ale to może nie wystarczyć.
Poklepał mnie po ramieniu.
— Jestem przekonany, że wszystko, na co cię stać, wystarczy z nadmiarem, Tanner. Nigdy jeszcze mnie nie zawiodłeś.
— Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz — odparłem.
Nasz mały konwój myśliwski składał się z trzech opancerzonych pojazdów naziemnych. Cahuella, Gitta i ja jechaliśmy w pojeździe wiodącym, razem z Dieterlingiem. Trzymał ręce na dżojstiku i prowadził nas wprawnie przez zarośnięty szlak. Znał teren i był ekspertem od hamadriad. Bolesna jest dla mnie myśl, że on również nie żyje.
W pojeździe za nami jechał Vicuna i trzech innych ochroniarzy: Letelier, Orsono i Schmidt, z kwalifikacjami do pracy w głębokim interiorze. Trzeci pojazd wiózł broń ciężką — między innymi działka harpunowe gula — oraz amunicję, lekarstwa, sprzęt medyczny, racje wodne i żywnościowe, a także nasze namioty bankowe z wypuszczonym powietrzem. Prowadził go jeden ze starych zaufanych Cahuelli, a Rodriguez na końcu miał na wszystko baczenie, pilnując drogi na wypadek, gdyby ktoś próbował zaatakować nas z tyłu.
Na desce rozdzielczej znajdowali się mapa Półwyspu podzielona na prostokątne sekcje. Naszą obecną pozycję wskazywała pulsująca, niebieska kropka. Kilkaset kilometrów na północ, na linii, która w końcu miała się stać tym samym szlakiem co nasz, błyskał czerwony impuls, przesuwający się każdego dnia nieco na południe. To był oddział Reivicha. Sądzili, że poruszają się niezauważeni, ale zdradzała ich sygnatura broni, którą śledził Orcagna. Poruszali się z prędkością pięćdziesięciu do sześćdziesięciu kilometrów dziennie — była te największa szybkość możliwa do osiągnięcia w dżungli. Planowaliśmy rozbić obóz o dzień drogi na południe od Reivicha.
Tymczasem mijaliśmy niższy obszar zasięgu hamadriad. W oczach Cahuelli błyszczało podniecenie, gdy zerkał głęboko w dżunglę, szukając oznak rozległego, powolnego ruchu. Niemal dorosłe poruszały się bardzo ciężko; miejscowe drapieżniki w ogóle im nie zagrażały i nigdy nie zrodziła się w nich reakcja ucieczki. Tylko głód albo migracyjny nakaz cyklu rozrodczego mogły zmusić hamadriadę do ruchu. Vicuna mówił, że nie posiadają one instynktu przeżycia. Taki instynkt bardziej by się przydał lodowcom niż im.
— Tam jest drzewo hamadriadowe — powiedział Dieterling pod koniec dnia. — Sądząc z wyglądu, niedawno się stapiało. — Wskazał ręką na nieprzenikalny mrok — tak to postrzegałem. Miałem dobry wzrok, ale u Dieterlinga ten zmysł był nadludzki.
— Boże… — powiedziała Gitta, szybko wsuwając na oczy parę zakamuflowanych okularów wzmacniających wizję. — Jest ogromne.
— To nie są małe zwierzątka — odpowiedział jej mąż. Patrzył w tym samym kierunku, co Dieterling. Intensywnie, zmrużonymi oczyma. — Masz słuszność. Drzewo musiało stopić się… ile, osiem czy dziewięć razy?
— Przynajmniej — odparł Dieterling. — Ostatnie topienie może być nadal w fazie przejściowej.
— Masz na myśli to, że nadal jest ciepłe? — spytał Cahuella.
Widziałem, jak intensywnie myśli. Tam, gdzie jest drzewo ze świeżymi warstwami wzrostu, mogą być również niemal dorosłe amadriady.
Postanowiliśmy rozbić obóz na następnej polanie, kilkaset metrów w dół szlaku. Po dniu przepychania się przez szlak kierowcy potrzebowali odpoczynku, a pojazdy drobnych napraw przed następnym etapem. Nie śpieszyliśmy się z dotarciem do miejsca naszej zasadzki; Cahuella lubił każdego wieczoru przed snem spędzać parę godzin na polowaniu wokół obozu.
Kosą o nici monomolekularnej rozszerzyłem polanę, a potem pomagałem przy nadmuchiwaniu namiotów.
— Idę do dżungli — oznajmił Cahuella, klepiąc mnie po ramieniu. Miał na sobie bluzę myśliwską i przerzuconą przez ramię strzelbę: — Wrócę za jakąś godzinę.
— Nie szarżuj, jeśli napotkasz niemal dorosłe — powiedziałem, tylko częściowo żartem.
— To jedynie wyprawa na ryby, Tanner.
Sięgnąłem do stolika do gry w karty, który postawiłem na zewnątrz namiotu. Leżało na nim trochę naszego sprzętu.
— Weź, nie zapominaj ich, zwłaszcza jeśli zamierzasz powędrować daleko. — Podniosłem gogle wzmacniające obraz.
Zawahał się, a potem wziął gogle i wsunął je do kieszeni koszuli.
— Dzięki.
Opuścił kałużę światła wokół namiotów, odczepiając po drodze pistolet. Skończyłem rozstawiać pierwszy namiot dla Gitty i Cahuelli, po czym poszedłem po Gittę, by powiedzieć, że namiot jest gotowy. Siedziała w kabinie pojazdu, na kolanach ustawiła drogi kompnotes. Leniwie przerzucała strony czegoś wyglądającego na poezję.