— Twój namiot jest przygotowany — powiedziałem.
Zamknęła kompnotes jakby z ulgą i dała się odprowadzić do namiotu. Już uprzednio sprawdziłem, czy w okolicy nie czają się jakieś nieprzyjemności — mniejsi, jadowici kuzyni hamadriad, które nazywaliśmy spadoskrętami — ale miejsce było bezpieczne. Mimo moich zapewnień Gitta szła z wahaniem, bojąc się postawić stopę gdzie indziej niż na jasno oświetlonej plamie gruntu.
— Mam wrażenie, że świetnie się bawisz — powiedziałem.
— To sarkazm, Tanner? To ma mnie bawić?
— Mówiłem mu, że dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyś została w Gadziarni.
Otworzyłem zamek namiotu. W środku znajdowała się śluza powietrzna wielkości spiżarki, która zapobiegała opadaniu namiotu za każdym razem, gdy ktoś wchodził czy wychodził. Ustawiliśmy trzy namioty w wierzchołkach trójkąta i połączyliśmy je kilkumetrowymi korytarzami pod ciśnieniem. Malutki generator, który utrzymywał korytarze w stanie nadmuchania, nie hałasował. Gitta weszła do środka, a potem zapytała:
— Myślisz, Tanner, że to nie miejsce dla kobiet? Sądziłam, że takie postawy wymarły jeszcze przed startem Flotylli.
— Nie… — Starałem się, by mój głos brzmiał jak najmniej defensywnie. — Wcale tak nie myślę. — Podszedłem zapiąć znajdujący się między nami zewnętrzny zamek, żeby nieskrępowana mogła wejść do namiotu.
Ale odsunęła moją dłoń od zamka błyskawicznego.
— Więc co chciałeś przez to powiedzieć?
— To, co tutaj się zdarzy, nie będzie zbyt miłe.
— Masz na myśli zasadzkę? Dziwne. Nigdy bym sama na to nie wpadła.
Potem powiedziałem coś głupiego.
— Gitto, musisz sobie zdać sprawę, że są rzeczy, których o Cahuelli nie wiesz. O mnie również. Chodzi o pracę, którą wykonujemy. O to, co zrobiliśmy. Sądzę, że wkrótce lepiej pojmiesz niektóre sprawy.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Bo powinnaś być na to przygotowana, to wszystko. — Spojrzałem przez ramię na dżunglę, gdzie zniknął jej mąż. — Muszę się zabrać za inne namioty, Gitto…
Odpowiedziała z dziwną nutą w głosie:
— Tak, oczywiście.
Patrzyła na mnie uważnie. Może to tylko sprawa gry świateł, ale jej twarz wydała mi się wtedy niezwykle piękna; jak z malowidła Gauguina. Sądzę, że właśnie w tym momencie mój zamiar zdrady wobec Cahuelli skrystalizował się. Musiałem to od zawsze mieć w podświadomości, ale potrzebny był ten niesamowicie piękny obraz, by wydobyć to na wierzch. Zastanawiałem się, czy podjąłbym swoją decyzję, gdyby wtedy cienie trochę inaczej rozłożyły się na twarzy Gitty.
— Tanner, mylisz się, wiesz?
— W czym?
— Z Cahuellą. Wiem o nim o wiele więcej, niż sądzisz. O wiele więcej, niż innym się wydaje, że wiedzą. Wiem, że to człowiek gwałtowny, i wiem, że czynił straszne rzeczy. Złe rzeczy. Rzeczy, w które byś nigdy nie uwierzył.
— Zdziwiłabyś się — powiedziałem.
— Nie. I o to właśnie chodzi. Wcale nie. I nie mówię o gwałtownych ekscesikach, których się dopuścił od czasu, gdy go znasz. Jeśli porównać je z rzeczami, które czynił wcześniej, są ledwie warte wzmianki. I jeśli nic nie wiesz o tamtych sprawach, w rzeczywistości nie znasz go wcale.
— Jeśli jest taki zły, czemu z nim jesteś?
— Ponieważ nie jest on już tym złym człowiekiem, jakim był wcześniej.
Coś błysnęło między drzewami — zająknięcie się niebieskobiałego światła; chwilę później odgłos karabinu laserowego. Coś spadło przez listowie na ziemię. Wyobraziłem sobie Cahuellę, który idzie naprzód, aż znajdzie swoje trofeum. Prawdopodobnie małego węża.
— Niektórzy ludzie powiadają, że zły człowiek nigdy naprawdę się nie zmienia, Gitto.
— Więc się mylą. To tylko nasze postępki czynią nas złymi, Tanner. To one nas określają, nic więcej. Nie nasze intencje czy uczucia. Ale czymże jest kilka złych uczynków w porównaniu z życiem, zwłaszcza tak długim życiem, jakie możemy przeżyć obecnie?
— Tylko niektórzy z nas — zauważyłem.
— Cahuella jest starszy, niż sądzisz, Tanner. A zło, które uczynił, uczynił dawno, dawno temu, kiedy był znacznie młodszy. To ono właśnie w końcu doprowadziło mnie do niego. — Przerwała, patrząc w dżunglę, lecz nim zdążyłem zapytać ją, co przez to rozumie, już ciągnęła dalej. — Jednak człowiek, którego znalazłam, nie był człowiekiem złym. Był okrutny, gwałtowny, niebezpieczny, ale również zdolny dawać miłość. Przyjmować miłość od innej ludzkiej istoty. Widział w pewnych rzeczach piękno; rozpoznawał zło w innych. Nie był człowiekiem, którego spodziewałam się znaleźć, lecz kimś lepszym. Nie doskonałym — daleko mu było do tego — ale nie potworem, zupełnie nie. Odkryłam, że nie potrafię go nienawidzić tak łatwo, jak się spodziewałam.
— Oczekiwałaś, że będziesz go nienawidzić?
— Spodziewałam się o wiele więcej. Spodziewałam się, że go zabiję albo przywiodę przed oblicze sprawiedliwości. Zamiast tego… — Gitta znowu przerwała. W lesie rozległ się następny trzask i błysk niebieskiego światła: następne zwierzę spadło martwe. — Odkryłam, że zadaję sobie pytanie. Pytanie, jakiego nie zadawałam sobie do tej pory nigdy. Jak długo musisz żyć jako człowiek dobry — czyniący dobro — zanim suma twoich dobrych uczynków zrównoważy okropność, którą kiedyś popełniłeś? Czy najdłuższe ludzkie życie okaże się wystarczająco długie?
— Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Ale wiem jedno. Cahuella może i jest lepszy, niż był kiedyś, ale nikt by mu nie przyznał tytułu obywatela roku, prawda? Jeśli określisz go obecnie jako człowieka czyniącego dobro, wzdragałbym się na myśl o tym, jaki był wcześniej.
— Owszem, wzdragałbyś się — odparła Gitta. — I nie sądzę, byś potrafił się zmierzyć z całą sytuacją.
Życzyłem jej dobrej nocy i wróciłem do przygotowywania pozostałych namiotów.
DWADZIEŚCIA
Późnym rankiem, kiedy inni zwijali obóz, pięciu z nas wróciło na piechotę do miejsca, gdzie ze szlaku zobaczyliśmy drzewo hamadriadowe. Stamtąd musieliśmy się niewygodnie, lecz niedługo przedzierać przez poszycie, aż dotarliśmy do rozdętego przy podstawie pnia. Prowadziłem, usuwając większość roślin kosą o nici monomolekularnej.
— Jest większe, niż wydawało się ze szlaku — powiedział Cahuella. Tego ranka miał rumieńce i zachowywał się jowialnie, gdyż swe wieczorne polowanie zakończył sukcesem. Wywnioskowaliśmy to, widząc zawieszone na skraju polany zwierzęce kadłuby. — Ile według ciebie ma lat?
— Z pewnością jest sprzed lądowania — odparł Dieterling. — Może czterysta. Musielibyśmy je ściąć, by się przekonać. — Zaczął obchodzić drzewo dookoła, lekko opukując korę kostkami palców.
Gitta i Rodriguez byli z nami. Patrzyli w górę, na szczyt drzewa; wyciągali szyje i mrużyli oczy przed promieniami słonecznymi, które sączyły się przez dżunglowy baldachim.
— Nie podoba mi się to — oświadczyła Gitta. — A jeśli… Dieterling wynurzył się spoza zasięgu słuchu, niemniej jednak odpowiedział na pytanie:
— Szanse, że pojawi się tu drugi wąż, są minimalne. Zwłaszcza że to drzewo stapiało się chyba dość niedawno.
— Jesteś pewien? — spytał Cahuella.
— Sam sprawdź.
Dieterling był teraz niemal dokładnie z drugiej strony drzewa. Przeciskaliśmy się przez poszycie, aż go dogoniliśmy.
Drzewa hamadriadowe w owych bajkowych czasach przed wojną stanowiły zagadkę dla pierwszych badaczy. Pośpiesznie przemknęli przez tę część Półwyspu, chłonęli dziwa nowego świata, szukając cudów, wiedząc, że w przyszłości wszystko zostanie bardziej szczegółowo przestudiowane. Przypominali dzieci, które rozrywają opakowanie prezentu i ledwo rzuciwszy okiem na zawartość paczki, gorączkowo odwijają następny podarunek. Rzeczy do oglądania było po prostu za wiele.