Выбрать главу

Gdyby cechowała ich metodyczność, z pewnością uznaliby drzewa za warte natychmiastowych dokładniejszych badań, a nie po prostu dołączyli je do rosnącej listy planetarnych anomalii. Wystarczyłoby poobserwować kilka drzew przez kilka lat i ich sekret wyszedłby na jaw. Ale postąpili inaczej i kiedy odkryto właściwą naturę tych drzew, od wielu dziesięcioleci trwała już wojna.

Stanowiły rzadkość, ale występowały na wielkim obszarze Półwyspu. Ta właśnie rzadkość sprawiła, że zainteresowano się nimi wcześniej, gdyż różnica między nimi a innymi gatunkami leśnej flory rzucała się w oczy. Każde dorastało do wysokości górnego leśnego piętra — czterdzieści do pięćdziesięciu metrów ponad poszycie, zależnie od otaczającej roślinności. Każde miało kształt spiralnego lichtarza, rozszerzającego się ku podstawie. Przy wierzchołku drzewa rozrastały się w szeroką, spłaszczoną strukturę podobną do ciemnozielonego grzyba o średnicy dziesiątków metrów. To właśnie parasole tak rzuciły się w oczy pierwszym badaczom, przelatującym nad dżunglą w jednym z promów „Santiago”.

Od czasu do czasu uczeni lądowali na polanach i wyprawiali się do drzew. Biolodzy usilnie próbowali wyjaśnić, skąd taki kształt drzew czy dziwne zróżnicowanie typów komórek na obwodzie drzewa i wzdłuż promienistych linii biegnących przez pień. Było jasne, że drewno w sercach drzew jest martwe, a materia żywa istniała we względnie cienkiej warstwie zewnętrznej.

Analogia ze spiralnym lichtarzem była w pewnym zakresie pomocna, jednak lepszym porównaniem byłaby niezwykle wysoka i cienka wieża ze zjeżdżalnią, podobna do podniszczonej starej zjeżdżalni, którą zapamiętałem z porzuconego wesołego miasteczka w Nueva Iquique. Każdego lata pastelowoniebieska farba na wieży złuszczała się coraz bardziej. Zasadniczy kształt drzewa stanowił zwężający się, cylindryczny pień, ale wokół niego owijała się aż do samego wierzchołka struktura z wielu oddzielnych, nie stykających się spirali. Spirali gładkich, pokrytych brązowo-zielonymi figurami geometrycznymi, migoczącymi niczym kuty metal. W lukach między spiralami było widać sam pień drzewa, często pojawiały się oznaki podobnej struktury, która została wcześniej starta lub wchłonięta przez drzewo. Być może jeszcze głębiej istniały podobne poziomy struktury, choć tylko wprawne oko wykwalifikowanego botanika mogło odczytać takie subtelności budowy rośliny.

Dieterling zidentyfikował większą spiralę wokół naszego drzewa. Przy podstawie, tam gdzie się wydawało, że spirala zanurzy się w ziemi jak korzeń, kończyła się otworem.

Dieterling wskazał mi ten otwór.

— Jest pusty, prawie aż do szczytu, brachu.

— To znaczy? — spytał Rodriguez. Wiedział, jak obchodzić się z młodocianym osobnikiem, ale nie znał się na biologicznym cyklu hamadriad.

— Znaczy, że już się wykluły — wyjaśnił Cahuella. — Młode tego stworzenia właśnie opuściły dom.

— One wygryzają sobie drogę z wnętrza matki — wyjaśniłem. — W dalszym ciągu nie mamy pojęcia, czy istnieją odrębne płci hamadriad, więc możliwe, że wyjadają sobie drogę z ojca — albo ani z tego, ani z tego. Kiedy wojna się skończy, badanie biologii hamadriad będzie stanowiło napęd tysięcy karier naukowych.

— Jak są duże? — spytała Gitta.

— Jak już uwięziony przez nas osobnik — odpowiedziałem, kopiąc jamę przy podstawie spirali. Może trochę mniejsze. Ale z całą pewnością przy spotkaniu lepiej mieć sporą siłę ognia.

— Myślałam, że poruszają się zbyt wolno, by nam zagrozić.

— Tak jest z niemal dorosłymi — wtrącił Dieterling. — Ale nawet je często trudno prześcignąć, zwłaszcza w takich zaroślach.

— Czy chciałaby nas zjeść, to znaczy czy ona by nas rozpoznała jako coś jadalnego?

— Chyba nie — odrzekł Dieterling. — Co niekoniecznie byłoby wielkim pocieszeniem, gdyby przez ciebie przepełzła.

— Uspokój się — powiedział Cahuella, obejmując Gittę ramieniem. — Są jak każde dzikie zwierzę, niebezpieczne jedynie wtedy, kiedy nie wiesz, co wyprawiasz. A my przecież wiemy, prawda?

Coś trzasnęło w zaroślach za nami. Zaskoczeni, obróciliśmy się wszyscy, na wpół oczekując widoku bezokiej głowy niemal dorosłej, kierującej się na nas jak powolny pociąg towarowy, miażdżącej dżunglę, która przeszkadzała w jej nieubłaganym ruchu naprzód równie skutecznie jak mgła.

Zamiast tego zobaczyliśmy doktora Vicunę.

Kiedy opuszczaliśmy obóz, doktor chciał iść z nami i zastanawiałem się, co skłoniło go do zmiany zdania. Nie twierdzę, że cieszyło mnie towarzystwa gula.

— O co chodzi, doktorze?

— Znudziłem się, Cahuella. — Doktor przestępował przez resztki skoszonych przeze mnie zarośli. Jego ubranie, jak zwykle, było nieskazitelnie czyste, choć nasze po marszu w dżungli miało wiele rozcięć i plam. Miał na sobie ciemnobrązową polową kurtkę do kolan, rozpiętą z przodu. Na szyi dyndały mu szykowne gogle wzmacniające obraz. Loczki na głowie nadawały doktorkowi nikczemny wygląd niedożywionego cherubina. — Ach, więc to jest właśnie to drzewo!

Zszedłem mu z drogi. Ręce pociły mi się na uchwycie kosy. Wyobrażałem sobie, co stałoby się z gulem, gdybym rozciągnął łuk tnący i śmignął kosą przez niego. Ból, jaki by wówczas odczuł, to nic w porównaniu ze skumulowanym bólem zadanym przez gula przez lata jego kariery zawodowej.

— Niezła sztuka — powiedział Cahuella.

— Ostatnie stopienie prawdopodobnie odbyło się zaledwie kilka tygodni temu — powiedział Dieterling, czując się w towarzystwie gula równie swobodnie, jak jego szef. — Popatrz na gradient typu komórek w tym miejscu.

Doktor niedbale podszedł, by zobaczyć, o czym mówi Dieterling.

Wyjął z kieszeni swej myśliwskiej bluzy cienkie szare urządzenie, produkcji wyraźnie ultraskiej. Miało rozmiar zamkniętej biblii, ekran i kilka zagadkowo oznaczonych kontrolek. Dieterling przystawił bok urządzenia do spirali i nacisnął jeden z guzików. Ogromnie powiększone komórki pojawiły się na ekranie w odcieniach bladego błękitu. Tworzyły zamglone, cylindryczne kształty, bezładnie upakowane jak worki z ciałami w kostnicy.

— To głównie komórki nabłonkowe — powiedział Dieterling, rysując palcem po obrazie. — Zwróćcie uwagę na miękką, tłuszczową strukturę błon komórkowych. To bardzo charakterystyczne.

— Charakterystyczne dla czego? — spytała Gitta.

— Dla zwierząt. Jeśliby wziąć próbkę wyściółki twojej wątroby, nie różniłaby się zbytnio od tego.

Przesunął urządzenie do innej części spirali, trochę bliżej pnia.

— A teraz spójrz. Zupełnie inne komórki, ułożone znacznie bardziej regularnie, ich geometryczne granice połączone razem usztywniają konstrukcję. Widzicie, jak błona komórkowa została otoczona dodatkową warstwą? To głównie celuloza. — Dotknął innego guzika i komórki stały się szklane, wypełnione widmowymi kształtami. — Widzicie te strączkowe organelle? Rodzące się chloroplasty. A te labiryntowate struktury to endoplazmatyczny glej. Wszystkie te elementy charakteryzują komórkę roślinną.

Gitta postukała korę, w miejscu gdzie Dieterling wykonał pierwsze skanowanie.

— Więc drzewo w tym miejscu bardziej przypomina zwierzę, a w tym bardziej roślinę?

— To oczywiście gradient morfologiczny. Komórki w pniu są czysto roślinne — cylinder ksylemu wokół rdzenia starorośli. Kiedy wąż po raz pierwszy przyczepia się do drzewa i owija wokół niego, jest nadal zwierzęciem. Ale w miejscach, gdzie wąż dotyka drzewa, jego komórki zaczynają się zmieniać. Nie wiemy, co to powoduje — czy impuls włączający pochodzi z własnego układu limfatycznego węża, czy też samo drzewo wysyła sygnał chemiczny, by zacząć stapianie. — Dieterling wskazał miejsce, gdzie spirala łączyła się bez szwu z pniem. — Ten proces komórkowej unifikacji zabrał kilka dni. Kiedy się skończył, wąż został nierozdzielnie przyczepiony do drzewa — w istocie stał się jego częścią. Ale większość węża w tym momencie nadal była zwierzęciem.