Tej nocy rozbiliśmy obóz.
Urządzenia Orcagny wykazywały, że grupa Reivicha znajduje się od nas trzydzieści kilometrów na północ i posuwa na południe z tą samą stałą szybkością, którą utrzymywała przez całe dnie. Chyba nie odpoczywali w nocy, ale ponieważ mieli trochę mniejszą od nas średnią prędkość, w ciągu doby posuwali się nie więcej niż my. Rozdzielała nas rzeka, którą trzeba było przebyć w bród, ale jeśli Reivich nie popełni poważniejszych błędów ani nie zatrzyma się na noc, o świcie powinien zmniejszyć dzielącą nas odległość do pięciu kilometrów.
Rozstawiliśmy bańkonamioty, tym razem powlekając wierzch każdego materią kamuflującą. Ponieważ znajdowaliśmy się teraz głęboko w kraju hamadriad, obstawiłem teren czujnikami termicznymi i akustycznymi. Na pewno wychwycą ruchy każdego dorosłego osobnika o umiarkowanych rozmiarach. Osobniki młodociane to zupełnie inna sprawa, ale młodociane nie zmiażdżyłyby przynajmniej całego naszego obozu. Dieterling przejrzał drzewa i potwierdził, że żadne z nich nie wypuściło ostatnio młodocianych.
— Martwcie się o inne drapieżniki — powiedział do mnie i Cahuelli na zewnątrz jednego z bańkonamiotów.
— Może mają cykl sezonowy — powiedział Cahuella. — To znaczy na rodzenie młodych. To mogłoby mieć wpływ na naszą następną wyprawę myśliwską. Powinniśmy ją właściwie zaplanować.
Spojrzałem na niego złym okiem.
— Zamierzasz wykorzystać zabawki Vicuny?
— To byłby hołd dla poczciwego doktora, prawda? Tego właśnie by sobie życzył.
— Niewykluczone. — Wróciłem myślą do dwóch węży, które przecięły nam drogę. — Wiem także, że omal nie daliśmy się tam zabić.
Wzruszył ramionami.
— Według podręczników one nie podróżują parami.
— Odrobiłeś więc swoje lekcje. Nie pomogły, prawda?
— Udało się nam ujść cało. Jednak nie dzięki tobie, Tanner… — Spojrzał na mnie ostro, a potem kiwnął głową na Dieterlinga. — Przynajmniej on wiedział, jakiej trzeba broni.
— Bazooki? Tak. Zadziałała, co? Ale to nie sport.
— Wtedy już nie chodziło o wyczyn sportowy — powiedział Cahuella. Kapryśnie zmieniał nastroje, teraz położył mi dłoń na ramieniu. — Mimo wszystko zrobiłeś dobrą robotę tym laserem. Odebraliśmy cenną lekcję, która bardzo nam się przyda, kiedy wrócimy tu następnego sezonu.
Zobaczyłem, że mówi to śmiertelnie poważnie. Naprawdę chciał złapać niemal dorosłą.
— Doskonale — odparłem, wykręcając się spod jego ręki. — Ale następnym razem pozwolę Dieterlingowi poprowadzić całą wyprawę. Zostanę w Gadziarni i będę wykonywał pracę, za którą mi płacisz.
— Płacę ci za bycie tutaj — oznajmił Cahuella.
— Owszem. Żeby zabić Reivicha. Ale polowanie na olbrzymie węże nie wchodziło w zakres kontraktu, kiedy go sprawdzałem ostatnim razem.
Westchnął.
— Reivich jest nadal naszym priorytetem, Tanner.
— Naprawdę?
— Oczywiście. Wszystko pozostałe to po prostu… sceneria. — Kiwnął głową i zniknął w bańkonamiocie.
Dieterling otworzył usta.
— Posłuchaj, bra…
— Wiem. Nie musisz się usprawiedliwiać. Miałeś rację, że wybrałeś bazookę, a ja popełniłem błąd.
Dieterling skinął głową i poszedł do stojaków na broń, by wybrać inny karabin. Spojrzał wzdłuż lufy i przewiesił sobie broń przez ramię.
— Co robisz?
— Chcę jeszcze raz sprawdzić teren.
Zauważyłem, że nie ma przy sobie żadnych okularów wzmacniających obraz.
— Ściemnia się, Miguelu… — Wskazałem głową swoją parę okularów; leżały na stole obok mapy pokazującej pochód Reivicha.
Ale Miguel Dieterling po prostu uśmiechnął się i odwrócił.
Później, znacznie później, kiedy już ustawiłem mniej więcej połowę zapadni i pułapek (ustawię pozostałe o wschodzie słońca; gdybym zrobił to teraz, zwiększylibyśmy ryzyko, że sami w nie wpadniemy), Cahuella zaprosił mnie do swego namiotu.
— Tak? — spytałem, oczekując następnych rozkazów. Cahuella wskazał szachownicę, oblaną bladawym zielonym światłem bańkonamiotowych świetlówek.
— Potrzebuję przeciwnika.
Szachownicę ustawiono na składanym stoliku do kart. Po obu jego stronach stały składane krzesła z płóciennym oparciem. Wzruszyłem ramionami. Grałem w szachy, nawet dobrze, ale gra nigdy mnie nie kusiła. Podchodziłem do niej jak do każdego innego obowiązku, wiedząc, że nie mogę pozwolić sobie na wygraną.
Cahuella pochylił się nad szachownicą. Nosił panterkę z rozmaitymi taśmami i rzemieniami; sztylety i przybory do rzucania przypiął do pasa, a na szyi miał wisiorek w kształcie delfina. Gdy poruszał rękami nad szachownicą, przywodził na myśl dawnych generałów, ustawiających małe, podwieszone czołgi na rozległym piaskowym stole ćwiczebnym. Cały czas miał twarz spokojną i niewzruszoną. Zielony blask lamp odbijał się dziwnie w jego oczach, jakby jakaś część tego blasku wydobywała się z wnętrza człowieka. Cały czas Gitta siedziała przy nas, niekiedy nalewając mężowi następny naparstek pisco; odzywała się rzadko.
Rozgrywałem trudną grę — trudną z powodu taktycznych wygibasów, które sobie narzuciłem. Byłem lepszym graczem od Cahuelli, ale on nie lubił przegrywać. Z drugiej strony był dosyć sprytny, by odgadnąć, że przeciwnik nie wkłada w grę całego serca, więc musiałem zadowolić jego ego na obydwu frontach. Grałem ostro, przypierając Cahuellę do muru, ale włączyłem w swoją sytuację pewien słaby punkt — coś nadzwyczaj subtelnego, jednak potencjalnie zabójczego. Gdy akurat się wydawało, że go zaszachuję, postarałem się, by moja słabość się ujawniła, jakby gwałtownie rozwarło się pęknięcie, do tej pory grubości włosa. Czasami Cahuella nie zauważał mych słabości i nie mogłem nic zrobić, a tylko pozwolić mu przegrać. W takiej sytuacji mogłem jedynie tak prowadzić grę, by moje zwycięstwo wyglądało na wypracowane z ogromnym trudem.
— Znowu mnie pobiłeś, Tanner…
— Ale grałeś dobrze. Musisz mi pozwolić na okazjonalne wygrane.
Gitta pojawiła się u boku męża i dolała mu do kieliszka następny centymetr pisco.
— Tanner zawsze gra dobrze — powiedziała, obserwując mnie uważnie. — Dlatego właśnie jest dla ciebie cennym przeciwnikiem.
Wzruszyłem ramionami.
— Robię, co mogę.
Cahuella zgarnął piony ze stołu — chyba z wściekłością — ale głos miał nadal spokojny.
— Jeszcze partię?
— Czemu nie — powiedziałem ze znużeniem, mając pewność, że tym razem koniecznie muszę przegrać.
Po skończonej grze w szachy Cahuella i ja dopiliśmy ostatnie krople pisco, a potem ponownie przejrzeliśmy plan naszej zasadzki, choć przeglądaliśmy go już kilkanaście razy i przewidzieliśmy wszystkie możliwości. Był to jednak rodzaj rytuału, który musieliśmy znieść. Następnie po raz ostami sprawdziliśmy broń, po czym Cahuella wziął swoją i cicho rzekł mi do ucha:
— Na chwilę wychodzę na zewnątrz, Tanner. Muszę na koniec trochę potrenować. Wolałbym, żeby mi nie przeszkadzano, dopóki nie skończę.
— Reivich może zobaczyć błyski.
— Nadciąga zła pogoda — zauważył Cahuella. — On po prostu uzna, że to błyskawice.
Skinąłem głową, nalegałem, że sprawdzę ustawienia jego broni, a potem pozwoliłem mu wymknąć się w noc. Bez latarki, z miniaturowym laserkiem przewieszonym przez plecy, szybko zniknął z pola widzenia. Noc była ciemna, ale miałem nadzieję, że szef zna drogę przez dżunglę w bezpośrednim otoczeniu polany. Podobnie jak Dieterling, ufał własnej zdolności niezłego widzenia w ciemnościach.