Albo: „Widocznie wchodzą tu w grę głębsze sprawy”. Albo: „Uważam, że z mojej strony nieetyczne byłoby wypowiadanie się na ten temat… Rozumieją państwo, chodzi o dochowanie tajemnicy”.
Po godzinie takiej rozmowy zapragnąłem samotności.
Wstałem od stołu, poprosiłem o wybaczenie i wszedłem kręconymi schodami, prowadzącymi na pokład widokowy nad poziomem kabin i jadalnią. Perspektywa zrzucenia arystokraciej skóry spodobała mi się i po raz pierwszy od wielu godzin czułem lekką zawodową satysfakcję. Wszystko było pod kontrolą. Gdy dotarłem na górę, mój serwitor kabinowy przygotował dla mnie guindado. Nawet sposób, w jaki drink zamglił mi zwykłą jasność myśli, nie był przykry. Mam dużo czasu, by wytrzeźwieć — co najmniej siedem godzin, nim ponownie będzie mi potrzebna ostrość zmysłów zabójcy.
Teraz wznosiliśmy się szybko; po wyjeździe z terminalu win da przyśpieszyła do pięciuset kilometrów na godzinę, ale nawet z tą prędkością dotarcie do terminalu orbitalnego — tysiące kilometrów nad nami — zajmie czterdzieści godzin. Winda poczwórnie zwiększyła prędkość, gdy opuściła atmosferę, co zapewne nastąpiło podczas pierwszego dania.
Miałem cały pokład widokowy dla siebie.
Inni pasażerowie rozproszą się po kolacji w pięciu salach nad jadalnią. Winda z powodzeniem mieściła pięćdziesiąt osób i nie wydawała się przy tym zatłoczona, ale dziś było nas zaledwie siedmioro, wliczając mnie. Cała podróż zajmowała dziesięć godzin. Obroty stacji wokół Skraju Nieba były zsynchronizowane z dobowym obrotem planety, więc stacja zawsze wisiała dokładnie nad Nueva Valparaiso, nieruchomo nad równikiem. Wiedziałem, że na Ziemi istnieją kosmiczne mosty osiągające wysokość trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów, ale ponieważ Skraj Nieba obracał się nieco szybciej i oddziaływał z nieco słabszym przyciąganiem grawitacyjnym, orbity synchroniczne były szesnaście tysięcy kilometrów niższe. Nić miała jednak długość dwudziestu tysięcy kilometrów, a to znaczyło, że jej ostatni, górny kilometr doznawał niesamowitego naprężenia ze strony dziewiętnastu tysięcy kilometrów odcinka poniżej. Nić była pusta, jej ściany stanowiła krata piezoelektrycznie wzmocnionego hiperdiamentu, ale całkowity ciężar, jak słyszałem, wynosił prawie dwadzieścia milionów ton. Za każdym razem, gdy opuszczałem stopę na podłogę pokładu, byłem świadom tego maleńkiego nacisku, jaki wywieram dodatkowo na nić. Sącząc guindado, zastanawiałem się, jaką tolerancję dla punktu zerwania uwzględnili konstruktorzy nici. Potem już bardziej racjonalnie pomyślałem, że nić niesie zaledwie małą część ruchu, jaką byłaby w stanie obsłużyć. Od tej chwili przy oknie widokowym stąpałem pewniej.
Zastanawiałem się, czy Reivich jest na tyle spokojny, by raczyć się teraz drinkiem.
Widok powinien być spektakularny, ale nawet w rejonach, gdzie jeszcze nie zapadła noc, Półwysep zakrywała warstwa chmur monsunowych. Ponieważ planeta krążyła po orbicie bliskiej Łabędziowi, pora monsunów następowała mniej więcej co sto dni i trwała niecałe dziesięć, piętnaście dni w każdym krótkim roku. Ponad ostro zakrzywionym horyzontem niebo zmieniało barwę przez odcienie niebieskiego do ciemnogranatowego. Widziałem teraz jasne gwiazdy, a tuż nad głową tkwiła pojedyncza stała gwiazda stacji orbitalnej na dalekim końcu nici, i nadal odległa. Zastanawiałem się, czy nie pójść spać. Lata żołnierki nauczyły mnie niemal zwierzęcej zdolności czuwania podczas snu. Zabełtałem w kieliszku resztkę drinka i pociągnąłem łyk. Teraz, gdy powziąłem decyzję, poczułem, że zmęczenie ruszyło na mnie jak woda z przerwanej zapory. Czyhało, wyczekując oznak osłabienia mej czujności.
— Proszę pana?
Znów drgnąłem, ale tym razem słabiej, gdyż poznałem głos serwitora.
— Proszę pana — mówiła maszyna — jest do pana rozmowa z planety. Mam przełączyć do kabiny czy chce pan oglądać tutaj?
Zastanawiałem się, czy nie wrócić do siebie, ale szkoda byłoby tracić widoki.
— Daj tutaj — powiedziałem — ale jeśli ktoś zacznie wchodzić na górę, przerwij połączenie.
— Dobrze, proszę pana.
To na pewno Dieterling. Nie zdążył wrócić do Gadziarni, choć według mojej oceny powinien pokonać dwie trzecie drogi. Jak na niego, to trochę za wcześnie, by się ze mną kontaktować. Nie oczekiwałem rozmowy z nikim innym i nie miałem powodów do niepokoju.
A jednak. Głowa i ramiona, które wyłoniły się w oknie windy należały do Czerwonorękiego Vasqueza. Kamera gdzieś w pomieszczeniu musiała mnie namierzyć i przesunąć mój obraz — teraz wydawało się, że stoimy twarzą w twarz, bo Vasquez patrzył mi prosto w oczy.
— Tanner, słuchaj mnie, chłopie.
— Słucham cię, Czerwony — odparłem. Ciekawe, czy dostrzegł irytację w moim głosie. — Co się tak ważnego wydarzyło, że aż tu dzwonisz?
— Spadaj, Mirabel. Za pół minuty nie będzie ci do śmiechu. — Powiedział to takim tonem, że odebrałem jego słowa nie jako groźbę, lecz ostrzeżenie, bym przygotował się na złe wieści.
— O co chodzi? Reivich znów wyciął nam jakiś numer?
— Nie wiem. Moi chłopcy powęszyli i jestem cholernie przekonany, że on jest w tej nici, tak jak przypuszczasz, jeden lub dwa wagony przed tobą.
— Więc na pewno nie z tego powodu dzwonisz.
— Nie. Dzwonię, bo ktoś zabił Węża.
— Dieterlinga? — spytałem odruchowo. Jakby mogło chodzić o kogoś innego. Vasquez skinął głową.
— Jeden z moich chłopców znalazł go godzinę temu, ale nie wiedział, z kim ma do czynienia, więc trochę to potrwało, nim wiadomość do mnie dotarła.
Budowałem zdania, mając wrażenie, że ich treść nie pochodzi z mojego umysłu:
— Gdzie był? Co się stało?
— Był w twoim samochodzie, w kołowcu, nadal zaparkowanym na Norquinco. Z ulicy w ogóle nie było widać, że ktoś jest w środku. Mój człowiek sprawdzał samochód, specjalnie zajrzał do środka i zobaczył, że Dietreling zsunął się z fotela. Jeszcze oddychał.
— Co się stało?
— Ktoś do niego strzelił. Na pewno się kręcił w pobliżu kołowca i czekał, aż Dieterling wróci z mostu. Dieterling musiał właśnie wsiąść i przygotowywać się do odjazdu.
— Jak go zastrzelono?
— Stary, nie wiem, przecież nie robię tu u siebie sekcji zwłok. — Vasquez przygryzł wargi. — Chyba jakimś promieniem. Z bliska, prosto w pierś.
Spojrzałem na kieliszek guindando. To absurdalne tak stać z drinkiem w dłoni i w zwykłej towarzyskiej pogaduszce mówić o śmierci przyjaciela. Ale nie miałem gdzie odstawić kieliszka.
Pociągnąłem łyk i odparłem z chłodem, który mnie samego zdziwił.
— Sam wolę bronie promieniowe, ale wybrałbym co innego, gdybym chciał zabić, nie robiąc zbytniego zamieszania. Bronie promieniowe dają większy błysk niż pociskowe.
— Chyba że się strzela z bardzo małej odległości, jak cios nożem. Słuchaj, chłopie, bardzo mi przykro, ale chyba to się tak właśnie stało. Lufę przystawiono do ubrania. Bez światła, bez hałasu, a jeśli nawet, to wszystko zakrył kołowiec. W tamtej okolicy wieczorem było wesoło. Ktoś rozpalił ognisko koło mostu i ludziom to wystarczyło, żeby poszaleć. Nikt raczej nie zauważył strzału promieniem.
— Dieterling nie należał do osób, które siedzą biernie i dają się zabić.
— Może nie zdążył się na czas zorientować. Zastanowiłem się przez chwilę. Docierał do mnie sam fakt śmierci, ale ogarnąć wszystkie jej konsekwencje — nie mówiąc o szoku emocjonalnym… — to musiało potrwać. Zmusiłem się do zadania sensownego pytania:
— Jeśli się nie zorientował, to albo nie zwracał uwagi, albo morderstwa dokonał ktoś, kogo Dieterling znał. Mówisz, że gdy go znaleźli, jeszcze oddychał?