Po paru minutach usłyszałem impulsy jego broni: regularne wyładowania co kilka sekund, sugerujące, że sprawdza wzorzec ognia lub wybiera nowe cele. Każdy impuls oświetlał szczyty drzew ostrym błyskiem, niepokojąc zwierzynę w górnym piętrze ciemne cienie, które odcinały się na tle gwiazd. Wtedy zobaczyłem, że coś jeszcze — równie czarne, acz znacznie rozleglejsze — zasłania cały obszar gwiazd ku zachodowi. To była burza, tak jak przewidział Cahuella; pełzła znad oceanu, gotowa pochłonąć monsunem cały Półwysep. Jakby potwierdzając mą diagnozę, noc, uprzednio spokojna i ciepła, zaczynała się ruszać, wierzchołki drzew owiała bryza. Wróciłem do namiotu, znalazłem latarkę i poszedłem drogą, którą uprzednio obrał Cahuella. Nieregularne impulsy jego broni prowadziły mnie jak promienie latarni morskiej. Poszycie stało się zdradliwe i dotarcie do skrawka gruntu — małej polany, na której stał i strzelał Cahuella zajęło mi kilka minut. Poświeciłem na niego, zapowiadając swoje przybycie.
— Mówiłem ci, żebyś mi nie przeszkadzał, Tanner — powiedział, ciągle strzelając impulsami.
— Wiem, ale nadciąga burza. Martwiłem się, że zauważysz ją dopiero jak zacznie padać, a wtedy mógłbyś mieć trudności ze znalezieniem drogi powrotnej.
— To ja ci przecież powiedziałem, że idzie burza. — Nie odwracał się do mnie, wciąż pochłonięty strzelaniem do celu. Ledwo widziałem, do czego strzela. Impulsy laserowe krajały mroczną, pozbawioną szczegółów pustkę. Zauważyłem jednak, że następowały jeden po drugim bardzo precyzyjnie, nawet gdy szef zmieniał swą postawę czy zdejmował strzelbę, by wsunąć następne ogniwo amunicyjne.
— W każdym razie jest już noc. Powinniśmy się trochę przespać. Jeśli Reivich się spóźni, jutro czeka nas długi dzień i będziemy musieli zachować czujność.
— Oczywiście, masz słuszność — odpowiedział po chwili zastanowienia. — Po prostu chciałem się przekonać, czy jeśli zechcę, zdołam sukinsyna okaleczyć.
— Okaleczyć? Myślałem, że wystawiamy go do czystego zabójstwa.
— Jaki to miałoby sens? Postąpiłem krok ku niemu.
— Zabicie go to jedno. Możesz się spodziewać, że on chce cię zabić, więc jest w tym pewna logika. Ale przecież nie zrobił nic, aby zasłużyć sobie na taką nienawiść, prawda?
Spojrzał wzdłuż strzelby i wypuścił impuls.
— Kto mówi, że musi sobie na to zasłużyć, Tanner?
Następnie przełączył kolbę broni i celownik w tryb przechowywania i zarzucił sobie strzelbę na plecy; wyglądała teraz jak część wątłej uprzęży przypiętej do boku wieloryba.
Pomaszerowaliśmy w milczeniu do obozu, a burza wstawała nam nad głową jak obsydianowa skała nafaszerowana błyskawicami. Kiedy dotarliśmy na miejsce, przez korony drzew spadały pierwsze krople deszczu. Sprawdziliśmy, czy karabiny należycie zabezpieczono przeciwko żywiołom, włączyliśmy detektory naruszenia granicy obozu i zamknęliśmy się w namiotach. Deszcz bębnił po materii namiotu jak niecierpliwe palce po blacie stołu; gdzieś na południu zagrzmiało. Byliśmy jednak przygotowani i wróciliśmy na koje, by złapać jak najwięcej snu przed jutrzejszą próbą pochwycenia naszego człowieka.
— Śpij dzisiaj dobrze — powiedział Cahuella, wsadzając głowę w rozcięcie mego namiotu. — Bo jutro walczymy.
Wciąż panowała ciemność. Rozbudziłem się i słuchałem kanonady deszczu po bańkonamiocie.
Coś mnie zaniepokoiło i wyrwało ze snu. To mi się czasami zdarzało. Mój umysł obrabiał problem — który we dnie wydawał się jasny — aż zauważył w nim lukę. Właśnie w ten sposób załatałem niektóre subtelne dziury w systemie bezpieczeństwa Gadziarni. Wyobrażałem sobie, że jestem intruzem, a potem znajdowałem sposób przeniknięcia jakiejś osłony, którą uważałem dotychczas za absolutnie nieprzenikalną. Właśnie teraz, po obudzeniu, tak się czułem. Miałem wrażenie, że nagle odkryło się przede mną coś niezbyt oczywistego. I że popełniłem poważny błąd w założeniach. Ale przez chwilę nie bardzo mogłem sobie przypomnieć szczegóły snu — co właściwie podsunęły mi moje własne pracowite podświadome procesy myślowe.
I wtedy uświadomiłem sobie, że nas atakują.
— Nie… — zacząłem.
Ale na to było już o wiele za późno.
Jedna z zasadniczych prawd o wojnie i jej efektach brzmi: kalki nie różnią się tak bardzo od rzeczywistości. Wojna to ziejące otchłanie bezczynności przerywane krótkimi, zaskakującymi interludiami działań. I w czasie tych krótkich, zaskakujących interludiów wydarzenia biegną zarazem szybko i powolnie, jak we śnie, a każda chwila odciska się w pamięci. Tak to jest, zwłaszcza w czasie akcji tak skoncentrowanej i gwałtownej jak zasadzka.
Nie było żadnego ostrzeżenia. Może coś dotarło w głąb mego snu i mnie zaalarmowało; zarówno sama zasadzka, jak i świadomość, że popełniłem błąd, wyrwały mnie ze snu. Kiedy się obudziłem, nie pamiętałem już, co to było. Może dźwięk, gdy unieszkodliwiali nasz system wczesnego ostrzegania — a może tylko stopa miażdżąca coś w poszyciu lub nerwowy ruch przestraszonego zwierzęcia.
Co za różnica.
Było ich tylko trzech przeciwko naszej ósemce, a jednak wycinali nas z niemiłosierną łatwością. Trzech ludzi ubranych w zbroje kameleoflujące — odzież zmieniającą kształty, teksturę i kolory, która zakrywała ich od stóp do głów. Skafandry tego rodzaju były nowocześniejsze od sprzętu przeciętnej milicji; technika nabywalna jedynie za pośrednictwem Ultrasów. Właśnie — Reivich też prowadził interesy z załogą światłowca. I może zapłacił im za oszukanie Cahuelli, za dostarczenie nam fałszywej informacji o pozycji swego oddziału. Takie wnioski również mogła wysnuć w czasie snu moja podświadomość.
A może Reivich miał dwie grupy, z których jedna poruszała się trzydzieści kilometrów na północ od nas i niosła ciężkie uzbrojenie monitorowane przez Orcagnę? Założyłem, że to jedyna grupa. Ale co, jeśli drugi szwadron szedł przed nimi? Może mieli lżejsze uzbrojenie, którego Ultrasi nie mogli już śledzić? Element zaskoczenia z nawiązką kompensowałby braki w sile ognia.
Istotnie skompensował.
Ich broń nie była nowocześniejsza od naszej, ani bardziej zabójcza, ale wykorzystywali ją z zegarmistrzowską precyzją. Najpierw zastrzelili strażników ustawionych poza obozem, zanim ci w ogóle zdołali wycelować broń. Ale ja z tej części ataku ledwie zdawałem sobie sprawę. Nadal wyzwalałem się ze snu, uznając początkowo impulsy świetlne i trzaski wyładowań energetycznych na zewnątrz za ostatnie odgłosy burzy, przesuwającej się w głąb Półwyspu. Następnie usłyszałem krzyki i zrozumiałem, co się dzieje.
Ale wtedy było już za późno na reakcję.
DWADZIEŚCIA JEDEN
W końcu się obudziłem. Przez długi czas leżałem w złotym świetle poranka, wlewającym się do pokoju Zebry i ponownie odgrywałem sny w swojej głowie, aż w końcu udało mi się je uspokoić. Wtedy obejrzałem starannie swą zranioną nogę.
Przez noc uzdrowiciel zdziałał cuda, wykorzystując wiedzę medyczną znacznie wyprzedzającą to, co mieliśmy na Skraju Nieba. Rana stała się teraz właściwie białawą gwiazdą nowego ciała, a problemy z nią związane leżały głównie w psychice — mój mózg nie chciał zaakceptować, że noga osiągnęła już całkowitą zdolność wypełniania swej właściwej roli. Wstałem z kanapy i zrobiłem kilka niezręcznych, próbnych kroków w kierunku najbliższego okna, przeprawiając się przez tarasowate poziomy łamanej podłogi. Meble pomocnie odsuwały się na bok, by ułatwić mi przejście.
W świetle dnia — lub raczej tego, co w Chasm City za dzień uchodziło — wielka dziura w sercu miasta wydawała się bliższa, jeszcze bardziej przepastna. Bez trudu można było sobie wyobrazić, jak wabiła pierwszych, przybyłych na Yellowstone badaczy, zarówno tych, których zrodziły zrobotyzowane macice, jak i tych, co przylecieli tu później w zawodnych statkach kosmicznych. Kleks ciepłej atmosfery, wylewającej się z rozpadliny, przy sprzyjających warunkach atmosferycznych był widoczny już z kosmosu.