— Coś niecoś rozumiem. Ale obecnie to powinno się zmienić. Czyż zaraza nie uczyniła większości z was ponownie śmiertelnymi? Myślałem, że spaskudziła wasze terapie; że podziałała na maszyny w waszych komórkach?
— Tak, rzeczywiście. Maszynom musieliśmy polecić, by się rozmontowały, przemieniając w nieszkodliwy pył. Jeśli tego nie robiłeś, zabijały cię. Nawet techniki genetyczne okazały się trudne do zastosowania, gdyż zależały one tak bardzo od medmaszyn, które pośredniczyły w procedurach przepisywania DNA. Chyba jedynymi ludźmi, którzy nie mieli z tym problemów, byli ci, którzy odziedziczyli geny długowieczności po swych rodzicach. Ale oni nigdy nie stanowili większości.
— Jednak nie wszyscy pozostali musieli zrezygnować z długowieczności.
— Nie, oczywiście, że nie… — urwała, jakby zbierając myśli. — Hermetycy, widziałeś ich. Nadal mają wszystkie maszyny w swym wnętrzu, nieustannie naprawiające uszkodzenia komórek. Ale płacą za to cenę: nie mogą swobodnie poruszać się po mieście. Kiedy opuszczają swe palankiny, muszą się ograniczać do kilku środowisk, w których gwarantuje się brak resztkowych sporów zarazy. Nawet wtedy trochę ryzykują.
Spojrzałem na Zebrę, próbując ją ocenić.
— Ale ty nie jesteś hermetykiem. Czy przestałaś być nieśmiertelna?
— Nie, Tanner… to wszystko nie jest takie proste.
— Więc co?
— Po zarazie niektórzy z nas odkryli nową technikę. Pozwoliła nam zachować w sobie maszyny — w każdym razie ich większość — i nadal spacerować po mieście bez ochrony. To rodzaj leku, narkotyk. Działa wielostronnie, choć nikt nie wie jak, ale wydaje się, że uodparnia nasze maszyny na zarazę albo zmniejsza skuteczność sporów zarazy, kiedy dostaną się już do naszych ciał.
— To lekarstwo… jak wygląda?
— Lepiej, żebyś tego nie wiedział, Tanner. — Przypuśćmy, że również interesowałaby mnie nieśmiertelność?
— A interesuje?
— To hipotetyczny punkt widzenia, i tyle.
— Tak myślałam. — Zebra kiwnęła głową. — Tam, skąd pochodzisz, nieśmiertelność uważa się za rodzaj bezcelowego luksusu, prawda?
— Dla tych, którzy nie pochodzą od momios, owszem.
— Momios?
— Tak nazywamy spaczy z „Santiago”. Byli nieśmiertelni. Załoga nie.
— Nazywamy? Mówisz, jakbyś rzeczywiście teraz tam był. — Przejęzyczenie. Chodzi o to, że nieśmiertelność nie ma wielkiego sensu, jeśli masz przed sobą perspektywę najwyżej dziesięcioletnią, zanim cię zastrzelą albo rozwalą w potyczce. Poza tym, przy cenach, jakich żądają Ultrasi, nikt nie mógłby sobie na nią pozwolić, nawet gdyby chciał.
— A ty chciałbyś, Tannerze Mirabel? — Pocałowała mnie i odciągnęła do tyłu, by popatrzeć mi w oczy, w sposób bardzopodobny do Gitty z mego snu. — Mam zamiar się z tobą kochać, Tanner. Czy uważasz to za szokujące? Nie powinieneś. Jesteś atrakcyjnym mężczyzną. Jesteś inny. Nie grasz w nasze gry, nawet ich nie rozumiesz, ale wyobrażam sobie, że gdybyś zechciał, grałbyś w nie dość dobrze. Nie wiem, co o tobie sądzić.
— Mam ten sam problem — przyznałem. — Moja przeszłość to obcy kraj.
— Niezłe powiedzenie, chociaż nie ma w nim ani krztyny oryginalności.
— Przykro mi.
— Ale czyż nie jest w pewnym sensie prawdziwe? Waverly mówił, że kiedy cię wytrałowali, nie uzyskali nic wyraźnego. Twierdził, że przypominało to składanie rozbitej wazy. Nie, wyraził się trochę inaczej. Powiedział, że to prawie jak składanie dwóch, a nawet trzech rozbitych waz, bez wiedzy, który kawałek należy do której.
— Amnezja wskrzeszeniowa — wyjaśniłem.
— Cóż, niewykluczone. Zamieszanie wydało mu się jednak głębsze. Waverly twierdził… ale nie rozmawiajmy już o nim.
— Doskonale. Nadal jednak nic mi nie powiedziałaś o tym lekarstwie.
— Dlaczego to cię tak interesuje?
— Ponieważ sądzę, że mogłem już się z nim spotkać. To Paliwo Snów, prawda? To je właśnie badała twoja siostra, kiedy ją zabito, bo sprawiała kłopoty.
Odpowiedziała dopiero po chwili.
— Ten płaszcz… nie jest twój, prawda?
— Nie, dostałem go od dobroczyńcy. Dlaczego pytasz? — Bo, widząc go, pomyślałam, że może będziesz próbował mnie oszukać. Ale w istocie niewiele wiesz o Paliwie Snów, prawda?
— Parę dni temu jeszcze w ogóle o nim nie słyszałem.
— Więc coś ci muszę powiedzieć. Zeszłego wieczoru wstrzyknęłam ci niewielką ilość Paliwa Snów.
— Co takiego?
— Nie było tego wiele, zapewniam cię. Prawdopodobnie powinnam cię była zapytać o zgodę, ale byłeś ranny i zmęczony, a ja wiedziałam, że wiąże się z tym bardzo niewielkie ryzyko. — Pokazała mi mały brązowy pistolet weselny, którego użyła, z pełną fiolką Paliwa w magazynku. — Paliwo chroni tych, którzy w swym ciele mają maszyny, ale ma również ogólne właściwości lecznicze. Dlatego ci je zaaplikowałam. Muszę zdobyć go jeszcze trochę.
— Czy to łatwe?
Poczęstowała mnie półuśmiechem i pokręciła głową.
— Trudniejsze niż kiedyś. Chyba że akurat masz gorącą linię do Gideona.
Już chciałem ją zapytać, co znaczyła ta uwaga o płaszczu, ale teraz Zebra zmieniła mój tok myślenia. Wcześniej nie zetknąłem się z tym imieniem.
— Gideona?
— To pan podziemia przestępczego. Ludzie niewiele o nim wiedzą. Nie wiadomo, jak wygląda, gdzie mieszka. Z wyjątkiem tego, że ma absolutną władzę nad dystrybucją Paliwa Snów w mieście, a ludzie, którzy dla niego pracują, traktują swoją pracę bardzo poważnie.
— A teraz ograniczają dostawy? Akurat wtedy, kiedy wszyscy się od tego uzależnili? Może powinienem porozmawiać z Gideonem.
— Za bardzo się do tego nie mieszaj, Tanner. Gideon to wyjątkowo zła nowina.
— Mówisz to takim tonem, jakbyś miała z tym związane osobiste doświadczenia.
— Bo mam. — Zebra podeszła do okna i pogładziła szybę dłonią. — Już mówiłam ci o Mavrze, Tanner? O swojej siostrze, która bardzo kochała ten widok? — Kiwnąłem głową, wspominając naszą rozmowę. — Powiedziałam ci także, że ona nie żyje. Zadała się z ludźmi Gideona.
— Zamordowali ją?
— Nie wiem na pewno, ale właśnie tak mi się wydaje. Mavra sądziła, że oni nas duszą, wycofując niezbędny dla miasta towar. Paliwo Snów to niebezpieczna rzecz, Tanner — to, co jest w obiegu, nie wystarcza, a jednak dla większości z nas jest to najcenniejsza substancja. Dla niej ludzie nie zabijają — dla niej prowadzą wojny.
— I chciała przekonać Gideona, żeby zwiększył dostawy?
— Nic aż tak naiwnego. Mavra była przede wszystkim pragmatykiem. Wiedziała, że Gideon nie popuści tak łatwo, ale gdyby odkryła, jak ta substancja jest wytwarzana — nawet czym jest ta substancja — mogła przekazać tę wiedzę innym ludziom, żeby mogli ją syntetyzować dla siebie. W najgorszym przypadku złamałaby monopol.
— Podziwiam ją, że próbowała. Musiała wiedzieć, że mogą ją zabić.
— Tak. Taka już była. Nie porzuciłaby żadnego polowania. — Zebra zamilkła na chwile. — Zawsze jej obiecywałam, że jeśli się coś zdarzy, ja…
— Podejmiesz sprawę w miejscu gdzie ona skończyła?
— Coś w tym rodzaju.
— Może nie jest za późno. Kiedy wszystko to przejdzie… — Dotknąłem głowy. — Może pomogę ci znaleźć Gideona.