— Dlaczego miałbyś mi pomagać?
— Mogę ci się w ten sposób odwdzięczyć.
I również dlatego, pomyślałem, że — sądząc po opisie — Mavra była bardzo podobna do mnie. Prawie znalazła to, czego szukała, a zatem ci, co ją pamiętali — a teraz sam się do nich zaliczałem — powinni dokończyć jej pracę. Byli jej to winni.
I przyszło mi na myśl coś związanego z Gideonem i tym, kogo mi przypominał — kogoś siedzącego jak pająk w ciemnym ośrodku absolutnej władzy i wyobrażającego sobie, że nic mu nie można zrobić. Znowu pomyślałem o Cahuelli.
— Czy właśnie to Paliwo Snów spowodowało, że miałem takie dziwne sny?
— Czasami tak działa. Zwłaszcza przy pierwszej dawce. Przechodzi przez twój mózg. Majstruje przy połączeniach neuronowych. Dlatego właśnie nazywają je Paliwem Snów. Ale to tylko jeden z efektów.
— Czy ono uczyniło mnie teraz nieśmiertelnym?
Zebra odrzuciła swój strój koloru dymu, a ja przyciągnąłem ją do siebie.
— Na dziś, owszem.
Zbudziłem się obok Zebry, włożyłem strój Żebraków, który wyprała, i cicho przemierzałem jej pokoje, aż znalazłem przedmioty, których szukałem. Moja dłoń zatrzymała się przez chwilę na ogromnej broni, z pomocą której mnie wyratowała, a którą wczoraj po prostu rzuciła w aneksie do swego mieszkania, tak niedbale, jakby to była zwykła laska. Karabin plazmowy na Skraju Nieba stanowiłby użyteczny sprzęt artyleryjski; wykorzystanie go w mieście wydawało się niemal nieprzyzwoite. Z drugiej strony, umieranie też mi się takie wydawało.
Podniosłem broń. Nigdy się czymś takim nie posługiwałem, ale kontrolki były tak rozmieszczone, jak się spodziewałem, a displeje pokazywały znajome parametry stanu broni. Nie oceniałem wysoko szans przetrwania tej bardzo delikatnej broni w kontakcie ze śladami zarazy. Walała się tu, zapraszając do kradzieży.
— To niedbałe, Zebro — powiedziałem. — To naprawdę bardzo nieostrożnie z twojej strony.
Wróciłem myślami do poprzedniej nocy. Zebra chciała jak najszybciej mnie opatrzyć, rzuciła więc karabin przy drzwiach i zapomniała o nim; to może zrozumiałe, ale mimo wszystko świadczyło o niedbałości. Odłożyłem cicho broń na miejsce. Zebra nadal spała, gdy wróciłem do pokoju. Musiałem poruszać się ostrożnie i nie prowokować ponad miarę ruchów mebli, gdyż hałas, nawet cichy, mógł ją zbudzić. Znalazłem jej płaszcz i przeszukałem kieszenie.
Gotówka — całe mnóstwo.
I zestaw w pełni naładowanych ogniw amunicyjnych do karabinu plazmowego. Wepchnąłem pieniądze i ogniwa w kieszenie płaszcza, który ukradłem Vadimowi — tego, którym Zebra tak się interesowała — a potem wahałem się, czy zostawić jej jakąś wiadomość, czy nie. W końcu znalazłem pióro i papier — po zarazie staromodne materiały piśmienne okazały się znów na fali — i nabazgrałem coś w stylu: czuję wdzięczność za to, co zrobiła, ale nie jestem typem człowieka, który mógłby czekać dwa dni, wiedząc, że na niego polują; nawet jeśli miałem u niej schronienie.
Kiedy wychodziłem, wziąłem karabin plazmowy.
Jej linówka stała, tam gdzie ją wczoraj zostawiła — w niszy przylegającej do kompleksu pokoi. Zebra się śpieszyła — wehikuł był włączony, a tablica rozdzielcza nadal się świeciła, oczekując poleceń.
Widziałem Zebrę w akcji i doszedłem do wniosku, że prowadzenie linówki było półautomatyczne — kierowca nie musiał wybierać wykorzystywanych lin, ale po prostu dżojstikiem i kontrolkami dysz kierował pojazd w określony punkt i ustawiał szybkość. Wewnętrzne procesory wagonika wykonywały resztę, wybierając liny, które pozwalały na przebycie określonej drogi z optymalną lub suboptymalną wydajnością. Jeśli kierowca próbował skierować wagonik do punktu Baldachimu, gdzie lin nie było, linówka prawdopodobnie odrzucała polecenie lub wybierała objazd, który doprowadzał we wskazane miejsce.
A jednak możliwe, że prowadzenie wagonika wymagało więcej umiejętności, niż to sobie wyobrażałem, gdyż na starcie czułem mdłości, jak w małej łódeczce porwanej szkwałem. Jakoś utrzymałem ruch do przodu i obniżałem się po linach Baldachimu, choć nie miałem pojęcia, dokąd jadę. Znałem cel podróży — bardzo konkretny — ale wydarzenia ubiegłej nocy całkowicie zmazały moje wyczucie kierunku i nie orientowałem się, gdzie jest położone mieszkanie Zebry; wiedziałem tylko, że znajduje się blisko rozpadliny. Teraz przynajmniej był dzień, poranne słońce wznosiło się z boku Moskitiery i widziałem dużą część miasta. Zacząłem rozpoznawać niektóre charakterystycznie zdeformowane budynki, które musiałem widzieć wczoraj, pod innym kątem i z innych wysokości. Był tam budynek, który niesamowicie przypominał ludzką rękę, chwytającą coś z nieba. Jej palce wydłużały się w macki, które szybko stapiały się z innymi mackami wyciągniętymi z innych budowli. Był też drugi, o kształcie dębu, i inne, które rozciągały się w pianę popękanych baniek, niczym twarz człowieka zakażonego straszliwą zarazą.
Pchałem wagonik w dół, a Baldachim wznosił się nade mną niczym warstwa chmur o dziwacznej teksturze. Jechałem ku niezamieszkanej strefie oddzielającej Baldachim od Mierzwy. Obecnie jazda stała się nierówna — wagonik znajdował mniej chwytów i posuwał się długimi ślizgami w dół po pojedynczych włóknach; mdliło mnie przy tym.
Teraz, jak sobie wyobrażałem, Zebra spostrzegła już moją nieobecność. Kilka minut wystarczy, by skonstatowała brak broni, gotówki i samochodu — ale co wtedy zrobi? Jeśli Gra przeniknęła na wskroś społeczeństwo Baldachimu, to Zebra i jej sprzymierzeńcy nie mogli swobodnie rozpowiadać o kradzieży. Zebra musiałaby wyjaśniać, co robiłem u niej w domu, wtedy wskazałaby Waverlyego i obydwoje zostaliby zdemaskowani jako sabotażyści.
Mierzwa wzniosła się pode mną — kręte drogi, zalewy i polipowate slumsy. Teraz znajdowały się tu ogniska, wysyłające dym w niebo, i światła. Przynajmniej trafiłem do zamieszkanej dzielnicy. Widziałem nawet ludzi na dworze, ryksze i zwierzęta, i wydało mi się, że gdybym otworzył drzwi wagonika, poczułbym zapachy ognisk i jedzenia, które na nich gotują.
Wagonik zakołysał się i zaczął spadać.
Już wcześniej przeżywałem chwile mdłości, ale ta była dłuższa. W kabinie kierowcy zawyła syrena. Potem normalny ruch został wznowiony, choć był pełen skoków, a wehikuł obniżał się prędzej, niż nakazywałaby ostrożność. Co się stało? Czy pękła lina, czy wagonikowi zabrakło uchwytów i przez chwilę spadał, zanim znalazł inną linę?
W końcu spojrzałem na konsolę i zobaczyłem pulsujący schemat linówki z czerwonym prostokątem migającym wokół obszaru uszkodzeń.
Brakowało jednego z ramion.
DWADZIEŚCIA DWA
Ktoś mnie atakował.
Nakazałem pojazdowi, by sprowadził nas jak najszybciej i najbezpieczniej na dół, wyciągnąłem karabin plazmowy Zebry i usiłowałem ustabilizować pozycję. Wagonik zmieniał nachylenie, kołysał się i trząsł. Przenikliwy jęk syreny nie dawał mi się skupić. Przeszedłem do tylnego przedziału, obok fotela pasażera — leżałem na nim poprzedniego wieczoru. Wziąłem się w garść, ukląkłem, odblokowałem boczne drzwi i patrzyłem, jak ich skrzydło się unosi. Potem przechyliłem się, otworzyłem ich odpowiednik po drugiej stronie i wypchnąłem się jak najdalej, w wiatr. Grunt nadal znajdował się kilkaset metrów pode mną. Szybko spojrzałem na wysięgniki linówki: w miejscu, gdzie jedno z ramion zostało na czysto odstrzelone jakimś rodzajem broni promieniowej, zobaczyłem przypalony kikut.
Potem obejrzałem się przez ramię, na swoją trajektorię zejścia. Dwa inne wagoniki jechały z tyłu, o jakieś dwieście metrów powyżej mnie i mniej więcej tyle samo za mną. Z bliższego wychylała się czarna postać; na ramieniu miała coś, co cały czas błyskało niesamowicie intensywnym światłem. Linia różowego, zjonizowanego powietrza zaatakowała mnie jak tłok maszyny, a w mój nos uderzył zapach ozonu. Jednocześnie usłyszałem łupnięcie walącego się tunelu próżniowego, wystrzyżonego uprzednio promieniem broni.