Spojrzałem w dół. Wytraciliśmy następną setkę metrów, ale i tak nadal byliśmy zbyt wysoko. Zastanawiałem się, jak radziłby sobie pojazd tylko z jednym ramieniem.
Pstryknąłem wyłącznikiem karabinu Zebry, modląc się, by broń nie posiadała systemu identyfikacji użytkownika: jeżeli nawet miała, Zebra go wyłączyła. Celownik wyczuł, że podnoszę broń do poziomu ramienia i starał się, by jego system rzutowania na siatkówkę współgrał z mymi oczyma. Poczułem, jak broń drży, gdy włączyły się żyroskopy i akumulatory; wrażenie było takie, jakby przez broń przepływał rodzaj magicznej energii. Zapasowe ogniwa amunicyjne ciążyły w kieszeniach jak balast. Czekałem, aż siatkówkowy system celowniczy dostroi się do moich oczu i będę mógł strzelić. Przez chwilę system był zdezorientowany, może dlatego, że skonfigurowano go do oczu Zebry, wyjątkowo ciemnych i końskich, więc miał kłopoty z przestawieniem się na moje. Grafika siatkówkowa wyskakiwała, już, już się ogniskując — a potem rozpadała się w mokradłach nieczytelnych symboli błędu.
Przemknęła następna linia różowego światła, a potem jeszcze jedna, żłobiąc w boku wagonika srebrzystą rysę. Na chwilę kabinę wypełnił fetor gorącego metalu i plastiku.
— Cholera! — zakląłem.
System siatkówkowy nie działał, ale przecież mój cel nie znajdował się na horyzoncie, a ja nie starałem się uzyskać zegarmistrzowskiej precyzji. Po prostu chciałem zestrzelić sukinsynów z nieba, a jeżeli zakończy się to brudnym bałaganem i większymi niż trzeba szkodami, to trudno.
Strzeliłem, czując, jak odrzut od promienia szturcha mnie w ramię.
Ślad mojego promienia dźgnął najbliższy wagonik w tył, nieco chybiając. To dobrze. Miałem zamiar przy pierwszym strzale nieco chybić. Odpowiedzieli ogniem, więc rzuciłem się do wnętrza kabiny, a strzał jak włócznia przemknął obok. Teraz zmuszałem przeciwnika, by rozłożył ogień i wybrał: sprzątnąć mnie czy uszkodzić mój pojazd. Wychyliłem się i jednym płynnym ruchem, prawie nie angażując świadomości, przyłożyłem broń do ramienia. Tym razem nie zamierzałem spudłować.
Wystrzeliłem.
Celowałem w przód bliższego pojazdu, w miejsce bardziej wrażliwe na uszkodzenia niż to, w które mierzył mój przeciwnik. Patrzyłem, jak pierwsza linówka rozpada się na kawałki w szarym obłoku stopionych bebechów. Przypuszczałem, że kierowca musiał zginąć natychmiast. Strzelec natomiast wypadł z wagonika w pierwszych chwilach eksplozji. Obserwowałem czarno odzianą postać — opadała ku Mierzwie obok swej broni — a potem nie słyszałem nic, gdyż osoba ta uderzyła w plątaninę straganów i powiązanych do kupy szałasów.
Działo się coś dziwnego. Czułem, że nadciąga; odwija się w mózgu. Następny epizod Haussmanowski. Walczyłem z tym. Rozpaczliwie próbowałem zakotwiczyć się w teraźniejszości, ale już czułem, jak następna, cienka warstwa rzeczywistości próbuje się na mnie ułożyć.
— Idź do diabła! — powiedziałem.
Drugi wagonik trwonił czas. Kontynuował przez chwilę schodzenie, a potem odwrócił się, elegancko zmieniając ramiona na linach. Patrzyłem, jak wznosi się do Baldachimu, a potem — po raz pierwszy od chwili gdy zauważyłem, że mnie zaatakowano — zdałem sobie sprawę, że w mojej kabinie wciąż skrzeczy syrena. Teraz jednak osiągnęła poziom alarmu.
Odłożyłem broń i przeszedłem przez kołyszący się wagonik do fotela kierowcy. Czułem, jak epizod z Haussmannem przedziera się na przód mej głowy, niczym atak epilepsji na chwilę przed ogarnięciem pacjenta.
Grunt podnosił się zbyt szybko. Uświadomiłem sobie, że niemal spadamy — prawdopodobnie ześlizgiwaliśmy się po pojedynczym włóknie liny. Ludzie, ryksze i zwierzęta pode mną czmychali, choć nie mieli jednakowego zdania co do tego, gdzie wyląduję. Usiadłem w fotelu i manipulowałem kontrolkami na chybił trafił, mając nadzieję, że coś mogę zrobić, by zmniejszyć swe przyśpieszenie. Teraz ziemia była tak blisko, że widziałem w dole twarze ludzi z Mierzwy — nie wydawali się specjalnie uradowani moim przybyciem.
Potem uderzyłem w Mierzwę.
Pokój przeznaczony na zamkniętą naradę mieścił się głęboko wewnątrz „Palestyny”. Od reszty statku izolowały go masywne drzwi w przepierzeniu, z ozdobnymi metalowymi ślimacznicami, zwieszającymi się jak pnącza. W środku stał masywny prostokątny stół, otoczony dwudziestoma krzesłami o wysokich oparciach; zajęto mniej niż połowę krzeseł. Wiadomości z domu stanowiły sprawę najbardziej tajną i uważano za normalne, że inne statki przysłały tylko jednego lub dwóch delegatów. Siedzieli teraz przy stole, a ich postacie w sztywnych garniturach odbijały się w polerowanym mahoniowym blacie, tak ciemnym i lustrzanym, że przypominał taflę idealnie spokojnej wody w świetle księżyca. Ze środka stołu wystawał aparat projekcyjny, który pokazywał w kółko schematy techniczne zawarte w pierwszej wiadomości: szkieletowa grafika, oszałamiająco złożona, migała w powietrzu.
Sky usiadł obok Balcazara, słuchając słabych odgłosów pracy medycznego gorsetu staruszka.
— …a ta modyfikacja wydaje się umożliwiać subtelniejsze sterowanie topologią butli ambalażowej niż to, co mieliśmy dotychczas — powiedział starszy teoretyk napędu z „Palestyny”, zatrzymując jeden ze schematów. — W połączeniu z innymi rzeczami, które widzieliśmy, powinno to nam dać bardziej stromy profil hamowania… do tego dochodzi zdolność zdławienia strumienia bez doświadczania magnetycznego przepływu wstecznego. To pozwoliłoby nam wyłączyć silnik na antymaterię, gdy w zbiorniku nadal znajduje się paliwo, i ponownie uruchomić go później. W obecnym układzie nie jest to możliwe.
— Czy zdołamy wykonać te moduły, jeśli zaufamy wiadomości? — spytał Omdurman, dowódca „Bagdadu”. Nosił błyszczącą, czarną kurtkę mundurową z czarno-białymi dystynkcjami; do tego blada skóra i głęboka czerń włosów i brody — stanowił studium w czerni i bieli.
— W zasadzie tak. — Pod warstewką potu twarz technika napędowego nie zdradzała żadnych uczuć. — Ale będę szczery. Dokonywalibyśmy zmian na wielką skalę, w odległości centymetrów od butli ograniczającej, która musi idealnie funkcjonować przez cały czas naszej pracy. Nie możemy gdzieś przenieść antymaterii do czasu, aż wszystko zrobimy. Jeden fałszywy ruch i na następnej naradzie nie będziecie potrzebowali aż tylu foteli.
— Do cholery z następną naradą — powiedział cicho Balcazar.
Sky westchnął i włożył palec za wilgotny brzeg swego kołnierzyka. W pomieszczeniu konklawe panowało nieprzyjemne, prawie usypiające gorąco. Nic na „Palestynie” nie wydawało się w porządku. Trwała tu aura obcości, której Sky się nie spodziewał, wzmocniona jeszcze elementami, które znał doskonale. Układ i projekt statku rozpoznał natychmiast. Gdy eskortowano ich z promu, czuł, że dokładnie wie, gdzie jest. Choć byli raczej gośćmi — dyplomatami, a nie więźniami — stale pilnowała ich uzbrojona straż. Sky miał jednak pewność, że gdyby wymknął się strażnikom, dostałby się bez trudu, może nawet niepostrzeżenie, do dowolnej części statku. Wykorzystałby swoją znajomość ślepych plamek i skrótów na „Santiago”, z których wszystkie zostały prawdopodobnie zdublowane na „Palestynie”. Ale prawie w każdym aspekcie — poza swą topologią — statek subtelnie się różnił od „Santiago”. Sky jakby obudził się w świecie, który w swych najbardziej przyziemnych szczegółach jest prawie, ale niezupełnie poprawny. Wystrój wnętrz był inny, znaki i oznaczenie w nieznanym alfabecie i języku, hasła i #murale# wymalowano tam, gdzie na „Santiago” zostawiono gołe ściany. Załoga nosiła inne mundury, ozdobione dystynkcjami, których nie mógł do końca zinterpretować, a kiedy załoganci rozmawiali między sobą, nie rozumiał prawie nic. Mieli inny sprzęt i przy każdej okazji demonstracyjnie oddawali sobie honory. Język ciała przypominał melodię graną nieco fałszywie. Wewnętrzna temperatura statku była wyższa niż na „Santiago”, panowała większa wilgotność — i ten zapach, jakby coś gotowano, czuło się go stale i wszędzie. Zapach nie był nieprzyjemny, ale u Skya wzmacniał poczucie obcości. Może było to złudzenie, ale nawet ciążenie wydawało się większe. Stopy Skya uderzały w wykładzinę podłogową. Może nieco zwiększyli szybkość obrotową, by po przybyciu na Koniec Podróży mieć przewagę nad innymi kolonistami. A może po prostu chcieli, by wszyscy pozostali czuli się niewygodnie w czasie narady, i dlatego również podkręcili ogrzewanie na czas ich pobytu. Zresztą może to wszystko było tylko złudzeniem?