Выбрать главу

Sama narada okazała się dość napięta, ale nie na tyle, by się obawiał — jeśli to właściwe słowo — o zdrowie kapitana. Balcazar stał się bardziej czujny, prawie zupełnie przytomny, gdyż skutki relaksantu, zaaplikowanego mu przez Rengo, planowo zniknęły, gdy przybyli na miejsce. Sky zauważył u niektórych innych starszych członków załogi podobne niedomagania jak u Balcazara. Wspomagał ich własny sprzęt biomedyczny i krzątający się wokół adiutanci. Była to swoista kolekcja sapiącego żelastwa — jakby maszyny postanowiły się spotkać i powlokły na przejażdżkę swych cielesnych gospodarzy.

Oczywiście rozmawiali głównie o wiadomościach z domu. Wszyscy się zgodzili, że obydwie wiadomości pochodzą rzeczywiście ze wskazanego przez nie źródła, choć niekoniecznie mają gwarancję prawdziwości, i że prawdopodobnie nie są przemyślnym oszustwem, dokonanym przez jeden ze statków przeciw reszcie Flotylli. Każda harmoniczna sygnału w obu radiowych przesłaniach opóźniała się w specyficzny sposób w stosunku do sąsiedniej harmonicznej z powodu obłoków międzygwiezdnych elektronów, rozpościerających się między Słońcem a Flotyllą. To rozmazanie byłoby niezwykle trudno podrobić w sposób przekonujący, nawet gdyby nadajnik wiadomości zostawiono dostatecznie daleko za statkami. Nikt nie wspominał szóstego statku, a kapitan nigdy nie zrobił aluzji do czegoś, co mogłoby być z nim związane. Czyżby istnienie szóstego statku znane było jedynie na „Santiago”? W takim razie był to sekret wart zachowania.

— Oczywiście — oznajmił teoretyk napędu — to wszystko może być sztuczką.

— Ale dlaczego ktokolwiek chciałby nam posyłać szkodliwą informację? — spytał Zamudio, dowódca okrętu gospodarzy. — Cokolwiek stanie się z nami, w domu nie odczują żadnej różnicy, więc po co w ogóle próbować nam szkodzić?

— Ten sam argument dotyczy również danych korzystnych — zauważył Omdurman. — Również nie mają powodów, żeby je przesyłać. Z wyjątkiem zwykłej ludzkiej przyzwoitości.

— Do diabła z ludzką przyzwoitością… do cholernego diabła — powiedział Balcazar.

W tym miejscu wtrącił się Sky, zagłuszając kapitana:

— W gruncie rzeczy mogę wyobrazić sobie argumenty stojące za każdym z tych postępowań.

Patrzyli na niego cierpliwie, jak ludzie, którzy chcą sprawić przyjemność dziecku, próbującemu opowiedzieć kawał. Prawdopodobnie prawie nikt w pokoju nie wiedział, kim on jest, z wyjątkiem tego, że jest synem Tytusa Haussmanna. Odpowiadało mu to idealnie: uważał ten stan za bardzo satysfakcjonujący.

Sky kontynuował:

— Organizacja, która wysłała Flotyllę tam w domu, w jakimś kształcie i formie może istnieć nadal, niewykluczone, że jako organizacja tajna. Mieliby nadal interes, by nam pomagać, choćby po to, by ich wcześniejsze wysiłki nie poszły na marne. Nie zapominajcie, że możemy być nadal jedyną ekspedycją międzygwiezdną w drodze. Możemy nadal stanowić jedyną nadzieję ludzkości, że człowiek dosięgnie gwiazd.

Omdurman pogładził brodę.

— Przypuszczam, że to możliwe. Jesteśmy jak wielki meczet w budowie: projekt, który zajmie setki lat i którego nikt nie zobaczy w całości…

— Do cholery z nimi, do cholery z nimi wszystkimi. Omdurman zawahał się, ale udał, że nie słyszy.

— A jednak ci, którzy wiedzą, że umrą, zanim osiągnie się cel, mimo to mogą odczuwać pewną satysfakcję, że włożyli coś do całości, nawet jeśli to najmniejszy kamyk w najmniej ważnym wzorze. Kłopot polega na tym, że wiemy niezwykle mało, co tam w domu stało się naprawdę.

Zamudio uśmiechnął się.

— A nawet gdyby przysłali więcej szczegółowych uaktualnień wiadomości, nadal byśmy nie wiedzieli, w jakim stopniu im wierzyć.

— Innymi słowy, jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia — powiedział Armesto z „Brazylii”. Był najmłodszym kapitanem, niewiele starszym od Skya. Sky obserwował go uważnie, zapamiętując wizerunek potencjalnego wroga. Takiego, który być może się nie określi przed upływem dziesięcioleci.

— Równie dobrze mogę wymyślić przyczyny, dla których pragnęliby naszej śmierci — powiedział Sky. — Odwrócił się do Balcazara. — Oczywiście, za pańskim pozwoleniem?

Głowa kapitana drgnęła, jakby go wyrwano z drzemki.

— Wal śmiało, Tytusie, drogi chłopcze.

— Przypuśćmy, że nie jesteśmy jedynym rozgrywającym.

— Sky pochylił się i oparł ciężko łokciami o mahoniowy blat.

— Opuściliśmy dom wiek temu. Może projektuje się szybsze statki; może nawet już lecą. Może istnieją stronnictwa, które chcą nam przeszkodzić w dotarciu do Łabędzia, gdyż chcą go zażądać dla siebie. Jasne, zawsze mogą z nami o niego powalczyć, ale jesteśmy czterema wielkimi okrętami i posiadamy broń jądrową. — Urządzenia, o których mówił, zostały umieszczone na pokładzie. Miały służyć na Końcu Podróży inżynierii krajobrazowej; do wykruszania przejść przez góry czy żłobienia naturalnych przystani; doskonale się jednak nadawały jako broń. — Nie poszłoby z nami łatwo. Z ich punktu widzenia znacznie prościej byłoby nas namówić, byśmy zniszczyli się sami.

— Więc chcesz przez to powiedzieć, że istnieją równie mocne podstawy, by wierzyć wiadomości, jak i jej nie wierzyć?

— Tak. I taki sam argument dotyczy drugiego przekazu. Tego, który nas przestrzega przed wprowadzaniem modyfikacji.

Teoretyk napędu kaszlnął.

— Ma rację. Możemy jedynie sami ocenić techniczną zawartość wiadomości.

— To nie będzie łatwe.

— Więc podejmujemy ogromne ryzyko.

Tak to się ciągnęło. Argumenty za i przeciw ufaniu wiadomościom odbijały się bezowocnie. Padały sugestie, że ta czy inna partia nie dzieli się cenną wiedzą. Niewątpliwie prawda, pomyślał Sky, ale nie wskazano nikogo palcem i narada zakończyła się w nastroju raczej ogólnego niepokoju niż otwartej wrogości. Umówiono się, że wszystkie statki będą się dzielić swymi interpretacjami przekazów i stworzą ogólnoflotyllową grupę ekspercką do badania wykonalności technicznej zaproponowanych modyfikacji. Zgodzono się, że żaden statek nie będzie działał w pojedynkę i nie podejmie żadnych prób wdrożenia modyfikacji bez wyraźnej zgody pozostałych. Zasugerowano nawet, że każdy statek, który zechce przeprowadzić je sam, ma zielone światło, ale musi się oddalić od trzonu Flotylli, zwiększając odległość od innych statków do czterokrotności obecnego dystansu.

— To szaleńcza propozycja — stwierdził Zamudio, mężczyzna wysoki, przystojny, znacznie starszy, niż na to wyglądał. Kiedyś oślepił go błysk z „Islamabadu”. Na jego jednym ramieniu — niczym papuga wilka morskiego — tkwiła przypięta kamera, zerkająca raz w jedną, raz w drugą stronę, chyba według swego własnego widzimisię. — Kiedy wystartowaliśmy z tą ekspedycją, robiliśmy to w duchu przyjaznej współpracy, nie jako wyścig, kto pierwszy dotrze do nagrody. Armesto wysunął wojowniczo szczękę.