— Więc dlaczego nie chcesz się z nami podzielić tymi zapasami żywności, które zachomikowałeś?
— Nie chomikujemy żywności — oznajmił Omdurman nieco pogardliwym tonem. — A nawet jeśli… postępujemy tak samo jak wy, kiedy nie dajecie nam części zamiennych do koi naszych spaczy.
Kamera Zamudia skierowała się na niego.
— To śmieszne… — Milczał przez chwilę. — Nikt nie zaprzecza, że istnieją różnice w jakości życia na statkach. Wcale nie zaprzeczamy. Według planu powinno tak być. Od początku uważano, że statki powinny organizować swoje sprawy niezależnie od siebie, choćby dla uniknięcia sytuacji, w której wszyscy popełniają ten sam nieprzewidywalny błąd. Oczywiście, to nie oznacza, że wszyscy na wszystkich statkach osiągniemy tę samą standardową stopę życiową. Inaczej coś byłoby bardzo nie w porządku. To nieuniknione, że współczynnik zgonów będzie nieco inny na każdym statku, gdyż załogi położyły różny nacisk na nauki medyczne. — Teraz przykuł ogólną uwagę, więc obniżył głos i patrzył na coś przed sobą, a jego kamera skakała od twarzy do twarzy. — Tak, uszkodzenia koi spaczy na każdym statku są inne. Sabotaż? Nie sądzę, bez względu na to, jak kojąca byłaby to myśl.
— Kojąca? — spytał ktoś, jakby nie dosłyszał.
— Tak, właśnie. Nic bardziej nie pociesza, jak paranoidalne szukanie spisków, zwłaszcza jeśli skrywają się pod tym problemy głębsze. Zapomnijcie o sabotażystach. Pomyślcie natomiast o zawodnych procedurach operacyjnych; o niedostatecznej wiedzy technicznej… Wyliczać mógłbym długo.
— Dosyć tego cholernego mielenia ozorem — powiedział Balcazar w przebłysku świadomości. — Nie zebraliśmy się tu, by o tym dyskutować. Jeśli ktoś chce działać na podstawie tej cholernej wiadomości, to niech działa. Z wielkim zainteresowaniem będę obserwował rezultaty.
Lecz wykonanie pierwszego ruchu przez kogokolwiek wydawało się mało prawdopodobne. Jak sugerowały słowa kapitana, obecni chętnie by przyzwolili, żeby ktoś inny popełnił pierwszy błąd. Następna narada odbędzie się za trzy miesiące, kiedy wiadomości zostaną dokładniej przejrzane. Cała populacja statków zostanie poinformowana o istnieniu tych wiadomości w pewien czas po tym. Oskarżenia, które rzucano podczas narady, zostały zapomniane. Ostrożnie mówiono, że cała sprawa nie tylko nie zwiększy napięć między statkami, ale może prowadzić do odwilży we wzajemnych stosunkach.
Teraz Sky siedział z Balcazarem w promie. Lecieli do domu.
— Niedługo dotrzemy do „Santiago”, kapitanie. Może by pan spróbował trochę odpocząć?
— Niech cię diabli, Tytusie… gdybym chciał odpocząć, to… — Balcazar zapadł w sen, nim zdążył skończyć zdanie.
Statek rodzinny — na przednim displeju taksówki zaledwie cętka. Skyowi czasami wydawało się, że statki to wysepki małego archipelagu, rozdzielone obszarami wód tak wielkimi, że każda wysepka miała sąsiada dopiero za linią horyzontu. Na archipelagu stale panowała noc, a światła wysp były bardzo słabe i dostrzec je można było dopiero z bardzo bliskiej odległości. Oddalenie się od którejś z tych wysp w ciemność i zawierzenie systemom nawigacyjnym taksówki, zaufanie, że nie poprowadzą jej w przestworza oceanu, wymagało aktu wiary. Sky, jak to często robił, zastanawiał się nad sposobami zabójstwa; myślał o uszkodzeniu autopilota taksówki: należałoby to zrobić tuż przed tym, nim wybrana ofiara wsiądzie do pojazdu, by udać się na inny statek. Bez trudności można doprowadzić do stanu, w którym taksówka obierze całkowicie niewłaściwy kierunek i umknie w czerń. Do tego utrata paliwa lub awaria systemu podtrzymywania życia — otwierały się naprawdę podniecające możliwości.
Ale nie dla Skya. On zawsze towarzyszył Balcazarowi, więc powyższy plan miał ograniczoną wartość.
Wrócił myślami do narady. Inni kapitanowie Flotylli bardzo się starali nie zauważać okresowego osłabienia uwagi Balcazara ani symptomów zwykłego szaleństwa. Sky widział jednak, że kiedy tylko udawał, że patrzy w inną stronę, wszyscy wymieniali zatroskane spojrzenia nad wielkim wypolerowanym mahoniowym blatem. Najwidoczniej ogromnie ich to niepokoiło, że jeden z ich grona tak wyraźnie traci rozsądek. Któż mógł być pewien, że nie czyha na niego balcazarowski typ szaleństwa? Sky oczywiście ani razu nie przyznał, że stan zdrowia kapitana budzi obawy. Byłby to najpoważniejszy przejaw nielojalności. Cały czas zachowywał twarz pokerzysty i powagę w obecności swojego kapitana, posłusznie kiwając głową po każdej niezbornej wypowiedzi swego zwierzchnika; niczym nie okazał, że również uważa Balcazara za wariata.
Innymi słowy, grał rolę lojalnego sługi.
Rozległ się sygnał z konsoli taksówki. Z czerni wynurzył się „Santiago”, olbrzymi, choć nadal trudny do dostrzeżenia, gdy w kabinie promu paliły się światła. Balcazar chrapał, srebrny strumyczek śliny ozdobił jeden z jego epoletów niczym delikatny nowy wskaźnik rangi.
— Zabij go — powiedział Klaun. — No, zabij. Ciągle jest na to czas.
Sky wiedział, że tak naprawdę Klauna w kabinie nie ma, ale w jakimś sensie był on w niej obecny. Jego wysoki, drżący głos zdawał się wychodzić nie z czaszki Skya, ale z pewnej odległości poza nią.
— Nie chcę go zabijać — oświadczył Sky, dodając dla własnego użytku milczące „jeszcze nie”.
— Przecież wiesz, że chcesz. On zawadza. Zawsze zawadzał. To stary, chory człowiek. Naprawdę wyświadczysz mu grzeczność, jeśli go teraz zabijesz. — Głos Klauna ścichł. — Spójrz tylko na niego. Śpi jak niemowlę. Chyba śni szczęśliwy sen o swych chłopięcych czasach.
— Skąd to wiesz?
— Jestem Klaunem. Klaun wie wszystko.
Cichy metaliczny głos z konsoli ostrzegł Skya, że zaraz wejdą do sfery chronionej wokół swego statku. Taksówka zostanie zaraz przejęta przez automatyczny system sterujący ruchem i doprowadzona do hangaru.
— Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem — powiedział Sky.
— Ale często o tym myślałeś, prawda?
Nie było sensu się z tym spierać. Sky cały czas fantazjował na temat zabijania ludzi. Rozmyślał, jak zabić swoich wrogów — tych, którzy go zelżyli albo którzy — jak podejrzewał — obmawiają go za jego plecami. Wydawało mu się, że pewni ludzie powinni zostać zabici tylko dlatego, że są słabi czy ufni. Na takim statku jak „Santiago” jest wiele okazji do popełnienia morderstwa, ale bardzo małe szanse, że nie zostanie to wykryte. Niemniej jednak płodna wyobraźnia Skya zajmowała się tym problemem dostatecznie długo i opracowała kilkanaście strategii usunięcia niektórych wrogów.
Do tej chwili — do chwili gdy przemówił Klaun — Skyowi wystarczały fantazje. Odgrywał w mózgu przebieg tych wstrętnych małych morderstw, ciągle przyozdabiał je szczegółami i to stanowiło dla niego dostateczną nagrodę. Klaun miał jednak rację: jaki sens ma rysowanie złożonych schematów konstrukcyjnych i projektowanie pracochłonnych szczegółów, jeśli w pewnym momencie nie rozpocznie się procesu konstruowania?
Spojrzał znowu na Balcazara. Jak zauważył Klaun, był on taki spokojny.
I taki łatwy do zranienia.