— Powiem ci, gdzie to jest — oznajmiła w końcu. — Ale wykorzystaj tę informację, by trzymać się od tego z daleka. Zrozumiano? Raz cię wyratowałam, Tannerze Mirabelu, ale zawiodłeś moje zaufanie. To boli i nie nastraja mnie zbyt dobrze do ponownej pomocy.
— Wiesz, co zrobię z tą informacją, Zebro.
— Tak, chyba wiem. Przyznaję, że nigdy mnie nie okłamałeś. Ty rzeczywiście jesteś człowiekiem swego słowa, prawda?
— Niezupełnie jestem tym, za kogo mnie uważasz. — Czułem, że muszę jej to wyznać, jeśli jeszcze się sama tego nie domyśliła.
Powiedziała mi, który sektor wybrano na polowanie. Obiekt został już nabyty i wyposażony w implant — czasami w ciągu jednej nocy robili kilka rajdów i trzymali ofiary uśpione, aż nadejdzie ich kolej w Grze.
— Czy komuś kiedyś udało się uciec, Zebro?
— Tobie, Tanner.
— Nie, mówię o prawdziwych ucieczkach, bez pomocy sabotażystów. Czy się zdarzają?
— Czasami. Może nawet częściej, niż ci się wydaje. Nie dlatego, że ofierze udaje się przechytrzyć goniących, ale ponieważ organizatorzy niekiedy na to pozwalają. W przeciwnym wypadku stałoby się to nudne, prawda?
— Nudne?
— Nie byłoby elementu losowego. Baldachimowcy zawsze by wygrywali.
— Rzeczywiście, to byłoby niedopuszczalne — powiedziałem.
Patrzyłem teraz, jak myśliwi brną w deszczu, omiatając bronią teren przed sobą, jak ich zamaskowane twarze obracają się nerwowo, badając każdy kąt i każdą szparę. Cel musiał zostać zrzucony w tej strefie kilka minut wcześniej, cichy, może nawet nie w pełni obudzony; podobnie tamten nagi mężczyzna w pokoju z białymi ścianami, powoli przytomniał, uświadamiając sobie, że dzieli kwaterę z czymś niesamowitym.
Byli to dwaj mężczyźni i dwie kobiety. Kiedy podeszli bliżej, zobaczyłem, że ich maski to kombinacja dekoracji teatralnej i sprzętu użytkowego. Obie kobiety nosiły maski kotów: długie, zwężające się kocie źrenice, napakowane wyspecjalizowanymi soczewkami. Miały pazurzaste rękawice i kiedy ich czarne peleryny z wysokimi kołnierzami się rozchyliły, zauważyłem, że również ich ubranie ma wzór tygrysich pasów i panterzych plam. Potem zdałem sobie sprawę, że nie są to wcale ubrania, ale ich własna futrzasta skóra syntetyczna, a pazurzaste rękawice nie są wcale rękawicami, lecz gołymi dłońmi. Jedna z kobiet wyszczerzyła zęby w uśmiechu, błysnęła kłami w klejnotach, dzieląc się z przyjaciółmi jakimś okrutnym dowcipem. Mężczyźni nie byli tak ostentacyjnie zmodyfikowani, a ich zwierzęce osobowości wyrażały się tylko w kostiumach. Bliżej stojący myśliwy nosił niedźwiedzią głowę, a jego własna twarz wyzierała spod niedźwiedziej górnej szczęki. Na obliczu jego towarzysza widniało dwoje brzydkich, fasetkowych owadzich oczu, stale chwytających i odbijających światło zawieszonego w górze Baldachimu.
Poczekałem, aż znaleźli się dwadzieścia metrów od mojej kryjówki, a potem nagle przebiegłem im drogę w niskim, krabim przysiadzie, przekonany, że żadne nie zdąży wycelować broni. Miałem słuszność, choć okazali się lepsi, niż sądziłem, i skosili wodę tuż za mymi piętami. Nie zdołali mnie dosięgnąć; znalazłem schronienie po drugiej stronie ulicy.
— To nie on — usłyszałem jednego z myśliwych, chyba kobietę. — Nie tu miał być.
— On czy nie on, wiem tylko, że prosi się o dobry strzał. Rozejdźcie się wachlarzem, dostaniemy to gówienko.
— Mówię ci, to nie on! Tamten powinien być trzy przecznice na południe. A nawet jeśli to on, dlaczego miałby wychodzić z kryjówki?
— Bo zaraz byśmy go wyciągnęli, ot co.
— Był za szybki. Mierzwowcy zwykle nie są tacy szybcy.
— Masz więc dodatkowe urozmaicenie. Narzekasz? Wyjrzałem ostrożnie ze swojej niszy. Błyskawica akurat teraz rozbłysła. Ujrzałem ich w pełnym świetle.
— Właśnie go zobaczyłam! — krzyknęła druga kobieta, a ja usłyszałem jęk wyładowania energetycznego, a z nim trzaski broni pociskowych i tryskającego w ciemności ognia.
— Miał jakieś dziwne oczy — powiedziała pierwsza kobieta. — Żarzyły się!
— Teraz masz pietra, Chanterelle.
To był głos jednego z mężczyzn — może tego niedźwiedziowatego — teraz już bardzo bliski. Jeszcze trzymałem w umyśle ich obraz, wypalony w mojej pamięci, ale zmodyfikowałem go: przesunąłem wszystkich do miejsc, które — posłuszni mojej intuicji, jak aktorzy idący za wskazówkami reżysera — powinni zająć. Potem ruszyłem z ukrycia, wyciskając trzy strzały, trzy precyzyjne piski z pistoletu, ledwie korygując swój cel, bo widok, jaki zobaczyłem, prawie się pokrywał z obrazem w mojej głowie. Strzelałem nisko, kładąc trzech strzałami w udo i rozmyślnie chybiając w czwartego. Potem rzuciłem się z powrotem za ścianę.
Kiedy oberwiesz w udo, nie stoisz. Może sobie to wyobraziłem, ale chyba usłyszałem trzy oddzielne pluski, gdy tamci pacnęli w wodę. Choć nie miałem pewności, ponieważ druga rzecz, jaką rzadko robi postrzelony w udo, to zachowanie milczenia. Rana, którą otrzymałem zeszłej nocy, była w porównaniu z tym umiarkowanie mało bolesna, wykonana precyzyjnie promieniową bronią pojedynkową z bardzo wąskim rozrzutem. A przecież raczej nie cieszyło mnie tamto doświadczenie.
Oceniałem, że trzej powaleni zasadniczo wypadli z gry i nie zdołają skutecznie mnie namierzyć, nawet jeśli broń nadal znajduje się w ich zasięgu. Mogą oddać w moją stronę kilka przypadkowych strzałów, ale — podobnie jak kobieta, która postrzeliła mnie w udo — musieliby celować dość precyzyjnie, bo tego wymagał typ ich sprzętu. Co do czwartego myśliwego, miałem pewne plany, dlatego właśnie nie jęczał w kałuży ciepłego deszczu.
Wyszedłem z ukrycia, starając się trzymać pistolet na widoku — wyczyn nie lada, zważywszy na jego rozmiary. Żałowałem, że nie wspiera mnie teraz moralnie ogromny karabin Zebry.
— S… stop — powiedziała kobieta. — Stój, bo cię powalę. Stała ode mnie jakieś trzynaście metrów, broń skierowała mniej więcej w moją stronę. Panna panterza skórka z plamistą kocią maską. Teraz jednak jej ruchy straciły uprzednią kotowatość.
— Odłóż tę zabawkę — powiedziałem. — Albo pomogę ci ją odłożyć.
Gdyby rzuciła okiem na obrażenia swych skamlących przyjaciół, może przyszłoby jej do głowy, że jestem nieprzeciętnie dobrym strzelcem i potrafię zrealizować swoją groźbę. Zamiast tego nieznacznie podniosła kąt strzału i widziałem, jak podtrzymujące broń przedramię napina się, jakby oczekując odrzutu.
Wobec tego wypaliłem pierwszy, a jej pistolet, kręcąc się, wyleciał z jej ręki z melodyjką rykoszetujących lodowych pocisków. Zawyła cicho jak pies, szybko sprawdzając, czy nadal ma palce dłoni.
Czułem się obrażony. Co ona sobie myśli? Że ma do czynienia z amatorem?
— Dobrze — powiedziałem. — Odłożyłaś ją. Jak mądrze. Zaoszczędzi mi to fatygi przestrzelenia ci nerwu ręki. Teraz zostaw swoich szczylowatych znajomków i pomaszeruj z powrotem do pojazdu.
— Są ranni, ty sukinsynu.
— Spójrz na to z jaśniejszej strony. Mogliby być martwi. — A to ich czeka, pomyślałem, jeśli wkrótce nie otrzymają pomocy. Woda wokół nich już przyjmowała złowróżbną wiśniową barwę.
— Rób co ci mówię — dodałem. — Maszeruj do linówki i ruszamy stąd. Jak już będziemy w powietrzu, zawołasz pomoc.