Oczywiście, jeśli będą mieli szczęście, ktoś z Mierzwy dotrze do nich pierwszy.
— Kawał gówna z ciebie — odparła. — Kimkolwiek jesteś. Kierując pistolet to na kobietę, to na jej jęczących przyjaciół, poczłapałem między leżącymi ciałami, bacząc na nie kątem oka.
— Mam nadzieję, że żaden z nich nie ma implantów — powiedziałem. — Ponieważ słyszałem, że ludzie z Mierzwy lubią obierać i nie jestem pewien, czy przykładają się wtedy do wypełniania niezbędnych papierów.
— Gówno jesteś.
— Czemu tak cię denerwuję? Tylko dlatego że miałem czelność się bronić?
— Nie jesteś celem — powiedziała. — Nie wiem, ktoś ty taki, ale nie jesteś celem.
— A ty kim jesteś? — Starałem sobie przypomnieć jedyne imię, które padło między kwartetem myśliwych. — Chanterelle? To twoje imię? Bardzo arystokratyczne. Założę się, że twoja rodzina siedziała wysoko w Demarchii, zanim Belle Epoque spłynęła brzuchem do góry.
— Nie wyobrażaj sobie, że coś rozumiesz z mojego życia.
— Jakby mi na tym zależało. — Pochyliłem się i podniosłem jedną ze strzelb. Spojrzałem na displejowe kartusze, by się upewnić, czy nadal funkcjonuje. Zasadniczo miałem sytuację pod kontrolą, ale dręczyło mnie poczucie — nieokreślone, choć dość wyraźne — że jeszcze ktoś schował się za główną grupą i w tej chwili patrzy na mnie przez celownik wysoko energetycznego i niesportowo celnego sprzętu. Próbowałem jednak nie okazywać podenerwowania.
— Obawiam się, że was wrobiono, Chanterelle. Tutaj. Spójrz na moją skroń… Widzisz? Rana po implancie. Ale on nigdy dobrze nie funkcjonował. — Ryzykowałem, zakładając, że Waverly, nim zginął, dokonał wszczepienia implantu kolejnej ofierze albo też wszczepiał je, raptownie mianowany, równie arogancki zastępca.
— Zostaliście oszukani. Ten człowiek pracował dla sabotażystów. Chciał wciągnąć was w pułapkę, więc implant został tak zmodyfikowany, że śledzenie miejsca pobytu już nie było dokładne. — Uśmiechnąłem się zarozumiale, choć nie miałem pojęcia, czy taka rzecz jest w ogóle możliwa technicznie.
— Myśleliście, że jestem o kilka przecznic stąd, więc nie podejrzewaliście zasadzki. Nie spodziewaliście się także, że będę uzbrojony, ale oto niekiedy wpadasz na niedźwiedzia. — Spojrzałem na jej niedźwiedziowatego przyjaciela. — Nie, przepraszam, pomyłka. Dzisiaj to ja dostałem niedźwiedzia.
Mężczyzna rzucił się w wodzie, zaciskając dłonie wokół uda. Zaczął coś mówić, ale uciszyłem go kopniakiem.
Chanterelle prawie dotarła do czarnego klina linówki. Powodzenie mojego planu zależało w dużej mierze od tego, czy wagonik tam będzie, ale dopiero teraz poczułem pewność, że ryzyko się opłacało i że w środku nikt się nie chowa.
— Wsiadaj — powiedziałem. — I nie próbuj żadnych sztuczek. Poczucie humoru nie jest moją najmocniejszą stroną.
Wagonik miał bogaty wystrój, cztery luksusowe kasztanowe fotele, połyskujący panel sterowniczy i dobrze zaopatrzony barek w ścianie, obok stojaka ze lśniącą bronią i trofeami. Trzymając pistolet wycelowany w kark Chanterelle, zmusiłem ją, by podniosła pojazd.
— Spodziewam się, że masz na myśli jakiś konkretny cel podróży — powiedziała.
— Tak, ale na razie chcę, żebyś nabrała pięknej wysokości i krążyła. Możesz pokazać mi miasto, jeśli chcesz. Wymarzona noc na takie wycieczki.
— Masz rację — oznajmiła Chanterelle. — Poczucie humoru nie jest twoją najmocniejszą stroną. W gruncie rzeczy jesteś tak dowcipny jak Parchowa Zaraza. — To powiedziawszy, z irytacją wyznaczyła kurs i wprowadziła wagonik w kołysanie. Po czym powoli obróciła się ku mnie. — Kim naprawdę jesteś i czego ode mnie chcesz?
— Powiedziałem, kim jestem — kimś, kogo wciągnięto do waszej gierki, by ją uatrakcyjnić, nieco wyrównując szanse.
Ręka szybko dotknęła mojej skroni — dowód albo zuchowatości, albo znacznej głupoty, zważywszy, że tuż przy jej czaszce dymałem pistolet gotowy do strzału.
Potarła miejsce, gdzie Dominika wycięła implant myśliwski.
— Nie ma go tam — zauważyła. — Jeśli był kiedykolwiek.
— Więc Waverly okłamał również mnie. — Obserwowałem jej twarz w oczekiwaniu nietypowej reakcji, ale przywołanie przeze mnie nazwiska mężczyzny nie wywołało u niej zaskoczenia. — Może nigdy nie włożył tam żadnego urządzenia.
— Więc kogo ścigaliśmy?
— Skąd mam wiedzieć? Nie używacie przecież implantów do śledzenia ofiary, prawda? Czy też może nastąpiła jakaś modyfikacja, o której nie miałem pojęcia?
Wagonik zanurkował teraz, przeskakując między kablami, które znajdowały się troszeczkę za daleko. Poczułem mdłości, ale Chanterelle nawet nie drgnęła.
— Czy masz coś przeciwko temu, bym wezwała pomoc dla przyjaciół?
— Czuj się jak u siebie — odpowiedziałem.
Telefonując, zachowywała się bardziej nerwowo niż wcześniej. Opowiedziała bajkę, jakoby zeszli do Mierzwy, by zrobić zdjęcia do filmu dokumentalnego, i wtedy ją i jej przyjaciół napadła z zasadzki banda złych młodocianych świń. Mówiła to z takim przekonaniem, że prawie sam w to uwierzyłem.
— Nie mam zamiaru cię krzywdzić — oznajmiłem, ale czy zabrzmiało to wiarygodnie? — Potrzebuję tylko od ciebie pewnych informacji. Informacji natury bardzo ogólnej, których dostarczenie nic ci nie zaszkodzi. A potem chcę, byś mnie zabrała w pewne miejsce Baldachimu.
— Nie ufam ci.
— Czemu miałabyś mi ufać? I nie proszę cię, byś mi ufała. Nie stawiam cię w sytuacji, w której zaufanie do mnie jest choćby w najmniejszym stopniu istotne. Ja tylko celuję pistoletem w twoją głowę i wydaję ci rozkazy. — Oblizałem wargi, spragnione i suche. — Albo to zrobisz, albo twój mózg przyozdobi wnętrze tego wagonika. Więc masz łatwy wybór.
— Co chcesz wiedzieć?
— Opowiedz mi o Grze, Chanterelle. Słyszałem wersję Waverly’ego, a to, co mówił, brzmiało rozsądnie, chcę być jednak pewien, że ogarniam całość.
— Okazało się, że Chanterelle jest elokwentna. Część tej elokwencji przypisałem naturalnej skłonności do współpracy, właściwej ludziom z przystawionym do głowy pistoletem. Ale chyba wynikało to raczej z faktu, że Chanterelle lubiła dźwięk własnego głosu; był to bardzo miły głos wychodzący z bardzo ładnych ust.
— Pochodziła z rodu Sammartinich, którzy, jak się dowiedziałem, stanowili jeden z większych klanów w przedzarazowej strukturze władzy. Genealogią sięgali aż do epoki Amerikano. Rodziny, które mogły prześledzić swoje dziedzictwo tak daleko w przeszłość, cieszyły się wielkim poważaniem; stanowiły odpowiednik rodziny królewskiej w społeczeństwie Belle Epoąue.
— Jej rodzina miała powiązania z najsłynniejszym klanem: z Sylveste’ami. Wspomniałem, co Sybilline powiedziała mi o Calvinie, człowieku, który wskrzesił zapomniane i zdyskredytowane techniki skanowania neuralnego, które pozwalały żywym na translacje — w efekcie zabójcze — w nieśmiertelne symulacje komputerowe samych siebie.
— Oczywiście, Transmigranci nie przejmowali się naprawdę, że podczas skanowania ich ciała ulegają zniszczeniu. Ale kiedy same symulacje zaczynały zawodzić, nikt nie był już taki szczęśliwy. W pierwszej fali Transmigrantów było siedemdziesięciu dziewięciu ochotników — osiemdziesięciu, jeśli wliczyć w to samego Calvina — i większość tych symulacji przestała funkcjonować znacznie wcześniej, nim zaraza zaatakowała logiczne substraty, na których bazowały procesy obliczeniowe. By upamiętnić zmarłych, zbudowano rozległy i ponury Pomnik Osiemdziesiątki w centrum miasta, gdzie kapliczki tych, którzy odeszli, pielęgnowali ci krewni, którzy zachowali cielesną powłokę. Po nadejściu zarazy pomnik stoi nadal.