— Rodzina Chanterelle Sammartini była wśród upamiętnionych.
— Ale mieliśmy szczęście — powiedziała tonem niemal gawędziarskim. — Skany Sammartinich były wśród tych pięciu procent, które się nie zepsuły, a ponieważ moja babka i ojciec mieli wcześniej dzieci, nasza linia przetrwała w postaci cielesnej.
— A więc jej rodzina rozgałęziła się — jedna jej nić rozprzestrzeniała się w symulacji, a druga w tym, co śmiesznie nazywamy realnością. I dla Chanterelle Sammartini było to coś normalnego, jak posiadanie rodziny w dalekim kraju czy innej części układu.
— Ponieważ nie było śladów choroby — mówiła — nasza rodzina wspierała dalsze badania, podjąwszy je tam, gdzie Calvin skończył. Nasze związki z domem Sylveste’ów zawsze były bliskie i mieliśmy dostęp do większości ich danych badawczych. Wkrótce potem nastąpiły przełomowe odkrycia. Pojawiły się nie-zabójcze tryby skanowania. — Ton jej głosu zmienił się na kłótliwy. — Po co ta wiedza? Jeśli nie jesteś Mierzwowcem, musisz być Baldachimowcem. W takim razie wiesz wszystko, co ci mówię.
— — Dlaczego zakładasz, że nie jestem Mierzwowcem?
— — Jesteś sprytny, a przynajmniej nie beznadziejnie głupi. Nawiasem mówiąc, to nie komplement. Jedynie obserwacja.
— Widocznie myśl, że mogę być spoza układu, tak nie zgadzała się z akceptowanymi standardami Chanterelle, że w ogóle nie wzięła tego pod uwagę.
— Zabawiaj mnie po prostu rozmową. Czy kiedyś cię przeskanowano, Chanterelle?
— Teraz naprawdę popatrzyła na mnie jak na idiotę.
— Oczywiście.
— Interaktywne skany… jak je nazywacie?
— Symulacje poziomu alfa.
— Więc jakaś twoja symulacja działa obecnie gdzieś w mieście?
— Na orbicie, durniu. Technika, która umożliwiła skany, nigdy by nie przeżyła zarazy, gdyby jej nie odizolować.
— Oczywiście, jak głupio z mojej strony.
— Jeżdżę na górę sześć czy siedem razy do roku, by ją odświeżyć. To jak małe święto, wizyta w Azylu. To taki habitat, wysoko, powyżej Pasa Złomu, bezpieczny od wszystkich sporów zarazy. A potem skanuję się i moje ostatnie dwa czy trzy miesiące są asymilowane przez moją symulację, która już działa. Nie myślę już o niej jako o mojej kopii. Jest jak starsza i mądrzejsza siostra, która wie wszystko o wszystkim, co mi się kiedykolwiek przytrafiło. Tak jakby przez całe życie patrzyła mi przez ramię.
— To musi bardzo dodawać otuchy — powiedziałem. — Ta wiedza, że nawet kiedy umierasz, wcale nie umierasz naprawdę. Po prostu wyłączasz jeden tryb istnienia. Z wyjątkiem tego, że żaden z was nigdy nie umiera fizycznie, prawda?
— To mogło być prawdą przed zarazą. Teraz już nie jest.
Wspomniałem to, co opowiadała mi Zebra.
— A ty? Widać, że nie jesteś hermetykiem. Czy byłaś jedną z nieśmiertelnych, urodzoną z genami pozwalającymi na wyjątkowo długie życie?
— Mam geny nie najgorsze, jakie można odziedziczyć, jeśli to masz na myśli.
— Ale też nie najlepsze — zauważyłem. — Co oznacza, że nadal jesteś zależna od maszyn w twojej krwi i komórkach, które wciąż poprawiają drobne pomyłki natury. Mam rację?
— Wniosek nie wymaga zbytniego wysiłku umysłowego.
— A co się stało z maszynami po zarazie? — Spojrzałem w dół: mijaliśmy zawieszoną przezroczystą rurę linii kolejowej. Jedna z lokomotyw parowych o poczwórnej symetrii, ciągnąc sznurek wagonów, zmierzała przez noc, dążąc do którejś z oddalonych dzielnic miasta. — Czy kazałaś im się zniszczyć, zanim dosięgły je spory zarazy? Wnioskuję, że tak właśnie postąpiła większość osób waszego rodzaju.
— Co cię to obchodzi?
— Po prostu się zastanawiam, czy używasz Paliwa Snów, to wszystko.
Chanterelle jednak nie odpowiedziała mi bezpośrednio.
— Urodziłam się w 2339 roku. Mam sto siedemdziesiąt osiem lat standardowych. Widziałam cuda, których nawet sobie nie wyobrażasz, okropności, przed którymi kurczyłbyś się ze strachu. Grałam w Boga, zbadałam parametry tej gry, a potem wyszłam poza jej granice, jak dziecko, odrzucające zbyt prostą już dla siebie zabawkę. Widziałam, jak to miasto tysiące razy przesuwało się i zmieniało, piękniało z każdą transformacją, a nawet bardziej olśniewało, i widziałam, jak zamienia się w coś złego, ciemnego i zatrutego, i będę tu nadal, kiedy wydrapie ono sobie drogę z powrotem do światła, bez względu na to, czy potrwa to wiek, czy tysiąclecie. Sądzisz, że tak łatwo odrzuciłabym nie śmiertelność albo zamknęła się w śmiesznym metalowym pudle jak tchórzliwe dziecko? — Za kocią maską jej własne oczy o pionowych źrenicach ekstatycznie zapłonęły. — Nie, na Boga. Już piłam ten ogień, a tego pragnienia nie można zaspokoić nigdy.
— Czy rozumiesz podniecenie, kiedy bez ochrony spacerujesz sobie po Mierzwie, w tej obcości, i wiesz, że w środku nadal masz maszyny? To dzika podnieta. Jak chodzenie po ogniu lub pływanie z rekinami.
— Czy dlatego uczestniczysz w Grze? Ponieważ to jeszcze jedna dzika podnieta?
— A jak ci się wydaje?
— Wydaje mi się, że byłaś bardzo znudzona. Dlatego grasz, prawda? Tego dowiedziałem się od Waverly’ego. Nim zaatakowała zaraza, ty i twoi przyjaciele wypróbowaliście wszelkie dozwolone rozrywki, jakie oferowało wam społeczeństwo, przygody, które można by wyreżyserować lub zasymulowac, każdą grę czy wyzwanie intelektualne. — Spojrzałem na nią, oczekując zaprzeczenia. — Ale wam to nie wystarczało, prawda? Nigdy nie testowaliście swej własnej śmiertelności. Nigdy nie wystawialiście jej na próbę. Moglibyście oczywiście opuścić układ — jest tam mnóstwo niebezpieczeństw, rzeczy podniecających, okazji do zdobycia chwały — ale gdybyście to zrobili, zostawilibyście za sobą układy znajomych. Kulturę, w której dorastaliście.
— Nie tylko o to chodzi — rzekła Chanterelle. Widocznie chciała dobrowolnie dostarczyć informacji, myśląc, że źle osądzam jej środowisko. — Niektórzy z nas opuścili układ, ale wiedzieli, co odrzucają. Nigdy już nie będą skanowani. Ich symulacje nie będą mogły zostać zaktualizowane. W końcu tak odejdą od żyjącej kopii, że przestaną być kompatybilne.
— Skinąłem głową.
— Potrzebowali czegoś blisko domu. Czegoś w rodzaju Gry.
Sprawdzić się, dojść do krawędzi i sprowokować niebezpieczeństwo, ale w sposób kontrolowany.
— I to było dobre. Kiedy nadeszła zaraza i mogliśmy robić, co nam się podoba, zaczęliśmy wspominać, jak to jest, gdy się żyje.
— Ale w tym celu musieliście zabijać. Nawet nie mrugnęła.
— Nikogo, kto by na to nie zasłużył. Wierzyła w to.
— Podczas naszego lotu przez miasto zadawałem kolejne pytania, próbując wybadać, co Chanterelle wie o Paliwie Snów.
Obiecałem Zebrze, że pomogę jej pomścić śmierć siostry, więc musiałem uzyskać informacje o tej substancji i jej dostarczycielu, tajemniczym Gideonie. Jasne było, że Chanterelle używa Paliwa Snów, ale nie wiedziała o narkotyku nic więcej, niż inni, z którymi rozmawiałem na ten temat.
— Niech ułożę sobie pewne rzeczy w głowie. Czy przed zarazą ktoś kiedykolwiek wspominał o Paliwie Snów? — spytałem.
— Nie — odparła Chanterelle. — Nie zawsze się pamięta, jak to było przedtem, ale jestem pewna, że Paliwo Snów pojawiło się dopiero w ostatnich siedmiu latach.
— Czyli może mieć jakiś związek z zarazą, nie wydaje ci się?
— Nie rozumiem.
— To Paliwo Snów chroni cię przed zarazą i pozwala ci spacerować w Mierzwie z tymi wszystkimi pływającymi w tobie maszynami. To sugeruje, że te dwie rzeczy są ściśle związane. Że Paliwo rozpoznaje zarazę i potrafi ją zneutralizować, nie czyniąc szkody nosicielowi. To nie może być sprawa przypadku.