Chanterelle wzruszyła ramionami.
— Więc ktoś to musiał zaprojektować.
— W takim razie byłby to jeszcze jeden rodzaj nanomaszynerii, prawda? — Pokręciłem głową. — Niestety, nie wierzę, by ktoś mógł zaprojektować coś tak użytecznego. Nie tu i nie teraz.
— Skąd wiesz, jakie środki posiada Gideon.
— Nie wiem, ale ty mi dostarczysz informacji i od tego zaczniemy.
— Dlaczego tak cię to interesuje?
— Dałem komuś obietnicę.
— Więc muszę cię rozczarować. Nie wiem nic o Gideonie, nie znam osób, które by cokolwiek wiedziały. Musisz porozmawiać z kimś znajdującym się bliżej linii zaopatrzenia.
— Gdzie on działa, gdzie są jego laboratoria produkcyjne?
— Gdzieś w mieście, to wszystko.
— Jesteś tego pewna? Pierwszy raz spotkałem Paliwo Snów na… — urwałem, nie chcąc zdradzać, jak ożywiono mnie w Hospicjum Idlewild. — Nie na Yellowstone.
— Słyszałam, że nie wytwarza się go w Baldachimie.
— Więc w Mierzwie?
— Tak przypuszczam. — Zmrużyła oczy, pionowe źrenice stały się cienkie jak drzazgi. — A ty kim jesteś?
— Długo by wyjaśniać. Chyba jednak odgadłaś sprawy podstawowe.
Wskazała głową kontrolki.
— Nie możemy krążyć całą wieczność.
— Więc prowadź do Baldachimu. W jakieś miejsce publiczne, niezbyt daleko od Escherowskich Turni.
— Gdzie?
Pokazałem Chanterelle nazwę miejsca, którą dała mi Dominika, mając nadzieję, że choć nie wiem, czy to jakaś siedziba, czy cała dzielnica, moja ignorancja nie rzuca się zbytnio w oczy.
— Chyba nie znam tego miejsca.
— Mój palec się napina. Pogrzeb w pamięci, Chanterelle. A jeśli nie znajdziesz, to tutaj musi być gdzieś jakaś mapa. Może byś do niej zajrzała?
Niechętnie zrobiła, o co prosiłem. Wnioskowałem, że musi istnieć jakiś plan Baldachimu, nawet jeśli jest zagrzebany głęboko w procesorze linówki.
— Teraz sobie przypomniałam — powiedziała. Mapa wyświetlona na konsoli wyglądała jak powiększenie połączeń synaptycznych w części mózgu ludzkiego, zaetykietowanych raniącym oczy alfabetem kanazjańskim. — Nie znam zbyt dobrze tamtej dzielnicy. Zaraza przybrała tam dziwne formy. Dzielnica jest odmienna od reszty Baldachimu i niektórzy z nas jej nie lubią.
— Nie musisz jej lubić. Po prostu mnie tam zawieź. Półgodzinna jazda po lukach kopuły, okrążanie rozpadliny długim, falistym łukiem. Rozpadlinę postrzegało się jedynie jako nieobecność, krągłą czarną łatę w świetlistym kobiercu Baldachimu. Okrążona światłami konstrukcji peryferyjnych poza kopułą sprawiała wrażenie paszczy jakiegoś przydennego morskiego potwora, otoczonej fosforyzującą przynętą. Od czasu do czasu jakaś półkowata konstrukcja ukazywała się kilometr w dole. Ogromne miejskie linie pobierające sięgały jeszcze głębiej, wysysały powietrze, energię i wilgoć, ale nie były w ogóle widoczne. Nawet w nocy z paszczy ulatywały ciągłe ciemne wyziewy.
— Oto Escherowskie Turnie — powiedziała Chanterelle.
— Teraz rozumiem.
— Co takiego?
— Dlaczego ich nie lubisz.
Na obszarze kilku kilometrów kwadratowych, sięgając kilkaset metrów w górę, lasopodobna plątanina Baldachimu przybrała kształt bezładnej aglomeracji dziwacznych form krystalicznych, jak powiększony obiekt z podręcznika geologii albo jak mikrofotografia fantastycznie przystosowanego wirusa. Kolory były wspaniałe: róże, zielenie i błękity wydobyte oświetleniem wydrążonych pomieszczeń, placów i tuneli w ciągnących się strukturach kryształów. Wielkie uwarstwione płachty szarawego złota, jak muskowit, wznosiły się tarasami nad najwyższym poziomem Baldachimu. Kruche turkusowe osady z turmalinu wiły się iglicami. Różowawe pręty kwarcu przybierały rozmiary rezydencji. Kryształy przerastały się wzajemnie, ich złożone kształty zawijały się w sposób, którego żaden umysł nie mógłby przewidzieć ani celowo zaplanować. Patrzenie na Escherowskie Turnie niemal sprawiało ból.
— To szaleństwo.
— Większość jest pusta — wyjaśniła Chanterelle. — W innym wypadku nigdy nie mogłoby to wisieć tak wysoko. Wszystko, co się odłamało, zostało już przed laty wchłonięte przez Mierzwę. Spojrzałem w dół, pod wiszącą, rozświetloną krystaliczną bryłę, i zrozumiałem, co miała na myśli: klockowata, nazbyt geometryczna koncentracja Mierzwy wyglądała jak dywan z mchu pokrywającego gruzy zwalonego miasta.
— Czy jest w pobliżu jakiś teren publiczny, gdzie mogłabyś lądować?
— Właśnie to robię — wyjaśniła Chanterelle. — Choć nie wiem, co ci z tego przyjdzie. Nie możesz iść przez plac z pistoletem przystawionym do mojej głowy.
— Może ludzie uznają nas za żywy obraz i dadzą nam spokój.
— Czy na tym polega twój plan? — W jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie.
— Nie, jest nieco bardziej skomplikowany. Na przykład ten płaszcz ma bardzo pojemne kieszenie. Wiem, że bez trudności mogę tam schować pistolet i wycelować w ciebie. A mieć przy tym taką minę, jakbym się bardzo cieszył ze spotkania z tobą.
— Mówisz serio, prawda? Masz zamiar przejść przez plac z pistoletem skierowanym w moje plecy.
— Wyglądałoby trochę głupio, gdybym ci celował w piersi. Jedno z nas musiałoby iść do tyłu, co byłoby niekorzystne. Moglibyśmy wpaść na któregoś z twoich przyjaciół.
DWADZIEŚCIA SIEDEM
Wylądowaliśmy bez ceregieli.
Linówka Chanterelle zatrzymała się na półce z płaskiego metalu, przymocowanej na wspornikach do ściany Escherowskich Turni. Na półce stało jeszcze kilkanaście pojazdów, przeważnie linówek, ale była też para kręposkrzydłych wolantorów. Podobnie jak inne latające maszyny, które widziałem w mieście, miały kształt opływowy i sprawiały wrażenie przesadnie dostosowanych do lotu, zatem zbudowano je przed zarazą. Pilotowanie ich przez pogmatwaną gęstwę, którą stało się miasto, musiało być trudne, ale może właściciele po prostu lubili sobie polatać przez plątaninę. Może teraz traktowano to jak sport wysokiego ryzyka. Niektóre z pojazdów były prywatne, inne nosiły znaki firm taksówkowych. Ludzie wsiadali i wysiadali. Kilkoro stało na brzegu lądowiska i obserwowało resztę miasta przez ustawione na postumentach teleskopy. Wszyscy, bez wyjątku, mieli na sobie groteskowe stroje, bufiaste peleryny lub płaszcze, a także wystudiowanie dziwaczne nakrycia głów; burza kolorów i tekstur sprawiała, że nawet otaczająca architektura wydawała się nieco powściągliwa. Ludzie nosili maski lub skrywali się za eleganckimi wachlarzami i parasolkami. Prowadzili na smyczach zmodyfikowane zwierzęta domowe, nie poddające się żadnej znanej klasyfikacji, na przykład koty z grzebieniami jaszczurów. A niektórzy właściciele nawet przewyższali dziwacznością swoje zwierzęta. Niektórzy stali się w pełni czworonożnymi centaurami; inni — choć nadal posiadali kształty w zasadzie ludzkie — zdeformowali je do tego stopnia, że ich ciała wyglądały jak awangardowe rzeźby. Pewna kobieta tak sobie wydłużyła czaszkę, że jej głowa przypominała rogaty dziób egzotycznego ptaka. Ktoś inny znów zmienił się w starożytny, mityczny stereotyp Kosmity — ciało miał niedorzecznie cienkie i wydłużone, a oczy ciemne i wąskie jak migdały.
Chanterelle powiedziała mi, że takich zmian można dokonać w ciągu kilku dni, co najwyżej tygodni. Ktoś dostatecznie zdeterminowany mógł przekształcać swe ciało kilkanaście razy w roku. Ja się równie często strzygłem. Jakże więc miałem znaleźć tutaj Reivicha?