— Na twoim miejscu nie stałabym tutaj przez cały dzień — powiedziała Chanterelle. — Chyba nie chcesz, by się zorientowano, że nie pochodzisz z okolicy?
Wymacałem w kieszeni lodowy pistolet i miałem nadzieję, że zauważyła, jak naprężyło się moje ramię, gdy go dotknąłem.
— Po prostu idź. Kiedy będę chciał rady, poproszę o nią. — Chanterelle poszła bez słowa, ale po kilku krokach zacząłem czuć się winny, że tak na nią szczeknąłem. — Przepraszam. Wiem, że chciałaś pomóc.
— Zrobiłam to w swoim interesie — powiedziała kątem ust, jakby dzieląc się dowcipem. — Nie chcę, by ktoś cię zaczepił, bo ja dostałabym się w krzyżowy ogień.
— Dzięki za troskę.
— To walka o przetrwanie. Czemu miałabym się o ciebie troszczyć, skoro właśnie poraniłeś moich przyjaciół, a ja nie znam nawet twojego imienia?
— Twoim znajomym nic nie będzie — powiedziałem. — Jutro o tej porze przestaną nawet kuleć, chyba że zechcą obnosić się ze swymi obrażeniami. I przeżyli doskonałą przygodę, mogą snuć opowieści w kręgach myśliwskich.
— A twoje imię?
— Nazywaj mnie Tanner — powiedziałem i szturchnąłem ją, by szła dalej.
Kiedy przecinaliśmy lądowisko, kierując się do łukowatego wejścia do Escherowskich Turni, wiał ciepły wilgotny wiatr. Kilka palankinów rzuciło się przed nami ku wejściu niczym ruchome nagrobki. Przynajmniej nie padał deszcz. Może w tej części miasta deszcz nie lał tak często, a może znajdowaliśmy się wystarczająco wysoko, by uniknąć najgorszych opadów. Moje ubranie nie wyschło jeszcze po pobycie w Mierzwie, a pod tym względem Chanterelle nie wyglądała lepiej.
Łuk prowadził do jasno oświetlonej przestrzeni z chłodnym i wonnym powietrzem. Na suficie rozwieszono latarnie, transparenty i wolno wirujące cyrkulatory. Korytarz łagodnie zakręcał w prawo, przekraczając ozdobne stawki po kamiennych mostach. Drugi raz od przybycia zobaczyłem patrzące na mnie karpie.
— Co to za ceregiele z tymi rybami? — zapytałem.
— Nie powinieneś tak mówić. Znaczą dla nas bardzo wiele.
— Ale to tylko karpie.
— Tak, i to właśnie karpie dały nam nieśmiertelność. Przynajmniej pierwszy krok w jej kierunku. Żyją długo. Nawet w stanie dzikim w zasadzie nie umierają ze starości. Po prostu stają się coraz większe, aż ich serce przestaje dawać sobie radę. Ale to nie to samo, co umieranie ze starości.
Chanterelle, przechodząc przez most, mamrotała coś, co brzmiało jak „niech będą błogosławione karpie”, i ruchem warg powtórzyłem to za nią. Nie chciałem, by mnie przyłapano na nietypowym zachowaniu.
Kryształowe ściany pokrywał powtarzający się bez końca motyw sklepionych ośmiokątów. W nieregularnych odstępach przerywały go wydrążone wnęki na butiki i bary, reklamujące swoje usługi kwiecistymi bazgrołami neonów lub pulsowaniem holograficznego światła. Ludzie Baldachimu robili zakupy lub spacerowali, zazwyczaj w parach, które wyglądały młodo, choć dzieci było mało, a te, które widziałem, mogły być po prostu neotenicznymi dorosłymi w ostatnim cielesnym wizerunku lub człekokształtnymi zwierzętami domowymi, z zaprogramowaną umiejętnością wypowiadania kilku dziecięcych zdań.
Chanterelle zaprowadziła mnie do znacznie większej komory — ogromnego holu o wspaniałym kryształowym sklepieniu. Na różnych poziomach dołączało tam kilka centrów handlowych i placów. Z sufitu zwisały żyrandole o rozmiarach promów kosmicznych. Ścieżki przeplatały się, wiły obok stawków z karpiami, przy ozdobnych wodospadach, okrążały pagody i herbaciarnie. Środek atrium zajmował ogromny szklany zbiornik umieszczony w szarej, cyzelowanej metalowej oprawie. Wokół tłoczyli się ludzie z parasolkami, wachlarzami i zwierzętami na smyczach i nie mogłem zobaczyć, co jest w zbiorniku.
— Zamierzam usiąść przy tamtym stole — powiedziałem. — Idź do herbaciarni i zamów herbatę dla mnie i coś dla siebie. Potem wróć do stolika. Masz wyglądać tak, jakby ci to sprawiało radość.
— Chcesz trzymać mnie cały czas pod pistoletem?
— Potraktuj to jako komplement. Po prostu nie mogę oderwać od ciebie wzroku.
— Jesteś niesłychanie dowcipny, Tanner. Uśmiechnąłem się i usiadłem, nagle uświadamiając sobie, że oblepia mnie brud Mierzwy. Wśród krzykliwie ubranych spacerowiczów z Baldachimu wyglądałem jak przedsiębiorca pogrzebowy na balu karnawałowym.
Na poły oczekiwałem, że Chanterelle nie wróci z herbatą. Czy naprawdę myślała, że strzelę jej tu w plecy? Czy wyobrażała sobie, że potrafię wycelować z pistoletu, trzymając go w kieszeni, bez ryzyka, że zranię kogoś innego? Powinna po prostu odejść sobie spacerkiem i byłby to koniec naszej znajomości. Zostałaby jej bardzo dobra historyjka myśliwska, choć nocne polowanie nie przebiegło całkowicie zgodnie z planem. Nie winiłbym jej za to. Na próżno próbowałem wywołać w sobie niechęć do niej. Wyraźnie postrzegałem sprawy z punktu widzenia Zebry, ale to, co mówiła Chanterelle, również miało sens. Wierzyła, że ludzie, na których polują, są źli i powinni umrzeć za swe uczynki. Chanterelle myliła się, ale skąd miała znać prawdę? Z jej punktu widzenia takie działania były godne pochwały. Czyż nie wyrządzała Mierzwie przysługi, uwalniając ją od tych przykrych typów?
Na szczęście powstrzymałem te spekulacje. I pomyśleć, że byłbym gotów zaakceptować tę racjonalizację.
Sky Haussmann byłby ze mnie bardzo dumny.
— Nie rób takiej miny, jakbyś był mi wdzięczny, Tanner. Chanterelle wróciła z herbatą.
— Czemu wróciłaś?
Postawiła dwie filiżanki na kutym blacie stołu. A potem usiadła naprzeciwko z wdziękiem kota. Zastanawiałem się, czy system nerwowy Chanterelle dostrojono, by nadać jej tę kotowatość, czy po prostu sposób poruszania to efekt ogromnej praktyki.
— Przypuszczam — stwierdziła — że nie jestem tobą jeszcze całkiem znudzona. Może wręcz przeciwnie — jestem zaintrygowana. Teraz, kiedy znajdujemy się w miejscu publicznym, uważam cię za kogoś o wiele mniej groźnego.
Upiłem łyk herbaty. Prawie nie miała smaku — ustny ekwiwalent wysmakowanej bladej akwareli.
— Musi być jeszcze jakaś przyczyna.
— Dotrzymałeś słowa co do moich przyjaciół. Mogłeś ich zabić, ale wyświadczyłeś im uprzejmość. Pokazałeś im, jak naprawdę wygląda ból — prawdziwy ból; nie wygładzona aproksymacja, którą otrzymujesz w eksperientalach — i, jak powiedziałeś, dałeś im coś, czym mogliby się potem przechwalać. Mam słuszność, prawda? Mogłeś ich zabić bez trudu i w żaden sposób nie wpłynęłoby to na twoje plany.
— Dlaczego sądzisz, że mam jakieś plany?
— Po sposobie zadawania pytań. Myślę także, że na to, co zamierzasz zrobić, nie masz zbyt wiele czasu.
— Mogę spytać o coś jeszcze?
Chanterelle kiwnęła głową i wykorzystała tę chwilę, by zdjąć kocią maskę z twarzy. Miała lwie oczy, z pionowymi źrenicami, ale prócz tego jej twarz była raczej ludzka, szeroka i otwarta, z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, obramowana aureolą brązowych loków, opadających do linii szyi.
— Co takiego, Tanner?
— Zanim postrzeliłem twoich przyjaciół, jeden z nich coś powiedział. Może to ty, ale nie pamiętam tego zbyt dobrze.
— Mów dalej. Co to było?
— Że z moimi oczyma jest coś nie w porządku.
— To ja — potwierdziła Chanterelle, zmieszana. Więc nie zmyśliłem sobie tego.
— Co zobaczyłaś?
— Wyglądały, jakby się żarzyły, jakbyś miał w twarzy dwie żarzące się kropki. — Mówiła szybko, nerwowo. — Ale teraz tego efektu nie ma. Może nosiłeś maskę i wyrzuciłeś ją, zanim wynurzyłeś się znowu. Ale nie miałeś maski, prawda?