— Nie, nie miałem. Żałuję, że nie miałem.
Spojrzała mi w oczy, pionowe źrenice jej oczu zwęziły się, kiedy je ogniskowała.
— Teraz tego zjawiska nie ma. Twierdzisz, że nie wiesz, dla czego to się stało?
— Przypuszczam — powiedziałem, kończąc bez entuzjazmu wodnistą herbatę — że to pozostanie moim małym sekretem.
— Co to za odpowiedź?
— W tej chwili najlepsza, jakiej mogę udzielić. A jeśli brzmi dla ciebie trochę jak odpowiedź osoby bojącej się prawdy, to twoje wrażenie nie jest całkiem błędne. — Sięgnąłem pod płaszcz i podrapałem się po piersiach, gdyż swędziała mnie skóra pod przepoconym ubraniem Żebraków. — Wolałbym chwilowo zmienić temat.
— Przepraszam, że go podjęłam — ironizowała Chanterelle. — I co teraz, Tanner? Zdziwiłeś się, że wróciłam. To sugeruje, że moja obecność nie jest dla ciebie tak istotna, bo inaczej jakoś byś to załatwił. Czy to znaczy, że teraz rozchodzimy się w różne strony?
— Słyszę ton rozczarowania. — Czy Chanterelle wiedziała, że od kilku minut moja dłoń nie trzyma pistoletu i że przez cały ten czas raczej o broni nie myślałem? — Aż tak cię fascynuję czy po prostu jesteś w ogóle bardziej znudzona, niż mi się wydawało?
— Prawdopodobnie i to, i to. Ale ty rzeczywiście jesteś fascynujący. Gorzej, jesteś łamigłówką, którą rozwiązałam jedynie do połowy.
— Aż do połowy? Lepiej zwolnij. Nie jestem tak niezgłębiony, jak sądzisz. Poskrob z wierzchu, a zdziwisz się, jak mało leży pod spodem. Jestem tylko…
Co chciałem powiedzieć: tylko żołnierzem, tylko człowiekiem dotrzymującym słowa? Tylko głupcem, który nawet nie wiedział, kiedy nadeszła pora to słowo złamać?
Wstałem, ostentacyjnie wyjmując z kieszeni z pistoletem pustą dłoń.
— Mogłabyś mi się przydać, Chanterelle, to wszystko. Ale jestem mniej więcej tym, na kogo wyglądam. Jeżeli zechcesz mnie oprowadzić po okolicy, będę wdzięczny. Możesz jednak teraz odejść, jeśli sobie życzysz.
— Czy masz pieniądze, Tanner?
— Trochę. Obawiam się, że tutaj nie uznano by tego za znaczną sumę.
— Pokaż mi, ile masz.
Wyciągnąłem garść zatłuszczonych banknotów Ferrisa i położyłem je na stole w smętnej kupce.
— Co można za to kupić? Następną herbatę przy odrobinie szczęścia?
— Nie wiem. Wystarczy na drugi komplet ubrań. Są ci potrzebne, jeśli chcesz choć trochę wmieszać się w tłum.
— Czyżbym nie pasował tu wyglądem?
— Do tego stopnia nie pasujesz, Tanner, że mógłbyś zostać prekursorem mody. Ale nie sądzę, żeby ci przyświecał taki cel.
— Nie, raczej nie.
— Nie znam na tyle dobrze Escherowskich Turni, bym potrafiła polecić najlepsze sklepy, ale po drodze widziałam kilka odpowiednich butików.
— Pozwól, że popatrzę najpierw na ten zbiornik.
— Och, wiem, co to jest. To Matuzalem. Zapomniałam, że trzymają go tutaj. — Już chyba słyszałem to imię. Chanterelle jednak odciągnęła mnie stamtąd. — Wrócimy później, kiedy nie będziesz tak bardzo się wyróżniał.
Westchnąłem i uniosłem dłonie, poddając się.
— Możesz mi również pokazać resztę Escherowskich Turni.
— Czemu nie. Noc jest jeszcze młoda.
Po drodze do pobliskiego butiku Chanterelle telefonowała kilka razy, łapiąc swych przyjaciół. Dowiedziała się, że wszyscy są cali i bezpieczni w Baldachimie, ale nie zostawiała dla nich wiadomości, a potem nigdy już nie wspominała żadnego z nich. Przypuszczałem, że tak to już jest: wielu z ludzi, których widziałem na Escherowskich Turniach, wie o Grze i może nawet uprawia ją z zapałem, ale żaden tego nie przyzna, poza prywatnymi salonami, gdzie ten sport jest uznawany i celebrowany.
Butik obsługiwały dwa błyszczące czarne dwunożne serwitory, znacznie bardziej zaawansowane technicznie od tych, które dotychczas widziałem w mieście. Wylewały z siebie nieszczere komplementy, choć wiedziałem, że wyglądam jak goryl, który przypadkowo włamał się do garderoby teatru. Za namową Chanterelle kupiłem zestaw ubrań, który nie doprowadził mnie do bankructwa. Spodnie i marynarka przypominały odzież Żebraków — teraz ją z satysfakcją wyrzuciłem — ale skrojono je z materiału, który w porównaniu z tamtym wydawał się ostentacyjny, zdobny tańczącymi metalowymi nićmi z migoczącego złota i srebra. Czułem, że rzucam się w oczy, ale kiedy opuściłem butik — płaszcz Vadima nonszalancko powiewał mi z tyłu — ludzie obdarzali mnie najwyżej przelotnym spojrzeniem, a nie wystudiowaną podejrzliwością, którą wzbudzałem wcześniej.
— Powiesz mi w końcu, skąd jesteś? — przynaglała Chanterelle.
— A do jakich wniosków doszłaś sama?
— Że nie pochodzisz z tych okolic. Nie z Yellowstone. Prawie na pewno nie z Pasa Złomu. Prawdopodobnie również nie z żadnej innej enklawy w układzie.
— Jestem ze Skraju Nieba — wyjaśniłem. — Przyleciałem na „Orvieto”. Przypuszczam, że wywnioskowałaś to, widząc moje ubranie Żebraków.
— Owszem, tylko płaszcz mnie zmylił.
— Ten łach? Dostałem go od starego przyjaciela w Pasie Złomu.
— Wybacz, ale takich płaszczy nikt nie daje. — Chanterelle dotknęła jednej z błyszczących, zgrabnie wyciętych łat naszytych na płaszczu. — Nie masz pojęcia, co to oznacza, prawda?
— Dobrze. Ukradłem go. Prawdopodobnie komuś, kto sam go ukradł. Ten człowiek zasługiwał na coś gorszego.
— To brzmi nieco wiarygodniej. Ale kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, płaszcz dał mi do myślenia. A potem wspomniałeś o Paliwie Snów… — Ściszyła głos, ledwie słyszalnie wymawiając ostatnie słowa.
— Przepraszam, ale zupełnie się zgubiłem. Co Paliwo Snów ma wspólnego z takim płaszczem? — spytałem, ale równocześnie wspomniałem, jak Zebra napomknęła o tym samym związku.
— Więcej, niż sądzisz, Tanner. Zadawałeś pytania o Paliwo Snów, które kwalifikowały cię jako człowieka z zewnątrz, a jednak nosiłeś płaszcz, sygnalizujący, że stanowisz fragment systemu dystrybucji. Że jesteś dostawcą.
— Nie powiedziałaś mi na temat Paliwa Snów wszystkiego, co wiesz?
— Prawie wszystko. Ale z powodu tego płaszcza zastanawiałam się, czy mnie nie nabierasz, więc byłam ostrożna.
— W takim razie, co jeszcze wiesz. Jaka jest podaż? Widziałem ludzi, którzy wstrzykiwali sobie kilka centymetrów sześciennych jednorazowo i zostawała im może setka centymetrów sześciennych w zapasie. Przypuszczam, że Paliwa Snów używa dość mała grupa ludzi. Prawdopodobnie takich jak ty i twoja elita, twoi przyjaciele — ryzykanci i niewielu innych. W mieście zbierze się najwyżej kilka tysięcy regularnych konsumentów. Mam rację?
— Prawdopodobnie coś koło tego.
— Z czego wynika, że istnieje regularna podaż w całym Chasm City. Jaka mniej więcej? Kilkaset centymetrów sześciennych rocznie? Może z milion centymetrów na całe miasto? To nie tak wiele — łącznie około metra sześciennego Paliwa Snów.
— Nie wiem. — Chanterelle czuła się skrępowana, rozmawiając o czymś, co najwidoczniej było uzależnieniem. — Wydaje się, że tak. I substancję trudniej jest dostać niż rok czy dwa lata temu. Większość z nas musi ograniczyć swoje dawki. Maksymalnie trzy lub cztery ukłucia na tydzień.
— I nikt nie próbował tego wytwarzać?
— Oczywiście, że próbowali. Zawsze ktoś usiłuje sprzedać podrobione Paliwo Snów. Ale to nie kwestia jakości. To albo jest Paliwo, albo nie.
Kiwnąłem głową, ale nie rozumiałem tego naprawdę.
— Mamy więc rynek sprzedawcy. Gideon musi być jedyną osobą z dostępem do właściwego procesu wytwórczego. Wy pośmiertnicy ogromnie potrzebujecie tego produktu; bez niego już was nie ma. Oznacza to, że Gideon może utrzymywać ceny na dowolnym rozsądnym poziomie. Nie rozumiem, czemu miałby ograniczać podaż.