Выбрать главу

Ruch wody ustał, a ja nadal patrzyłem na Reivicha.

Nie widział mnie — choć staliśmy naprzeciwko siebie, jego wzrok dotychczas nie spotkał się z moim. Odwróciłem oczy, nadal obserwując go kątem oka, a potem sięgnąłem do kieszeni po pistolet na lodowe kule. Zaszokowało mnie, że nadal tam był. Pstryknąłem bezpiecznikiem.

Reivich ciągle stał i nie reagował.

Był bardzo blisko. Miałem pewność, że mogę go teraz przebić pociskiem, bez wyjmowania pistoletu z kieszeni. Jeśli wystrzelę trzy pociski, mogę nawet skompensować zniekształcenia toru spowodowane przez warstwę oddzielającej nas wody — wprowadzę kontrolowany kąt rozrzutu. Czy naboje opuszczą pistolet z dostateczną prędkością, by nie ugrzęznąć w wodzie, przebić dwie tafle pancernego szkła? Pytanie akademickie. Stałem pod takim kątem w stosunku do Reivicha, że coś jeszcze przecinało linię ognia.

Nie mogłem tak po prostu zabić Matuzalema… a może mogłem?

Oczywiście, że mogłem. Wystarczyło pociągnąć za spust i wyzwolić wielkiego karpia z wyjątkowo prostego bieżącego stanu ducha, na tyle nieskomplikowanego, że zwierzę nie odczuwało niedoli. Byłem tego pewien. Zbrodnia nie bardziej odrażająca niż uszkodzenie wartościowego dzieła sztuki. Niewidząca srebrna kula oka Matuzalema przyciągnęła mój wzrok.

Nie mogłem tego uczynić.

— Cholera — powiedziałem.

— O co chodzi? — spytała Chanterelle, prawie zagradzając mi drogę, kiedy odsuwałem się od szyby i ruszyłem naprzeciw tłumowi osób wyciągających szyje, aby zerknąć na osławioną rybę.

— Kogoś właśnie zobaczyłem. Po drugiej stronie Matuzalema. — Miałem teraz pistolet na wpół wyciągnięty z kieszeni; ktoś mógł to zauważyć.

— Tanner, zwariowałeś?

— Prawdopodobnie kilka rodzajów wariactwa — odparłem. — No i co z tego? Ze swoim obecnym systemem urojeniowym czuję się doskonale.

A potem — udając, że spaceruję dla przyjemności — skierowałem się na drugą stronę zbiornika; pot z dłoni zwilżał rękojeść pistoletu. Wysunąłem go jeszcze bardziej z kieszeni, mając nadzieję, że robię to gestem niedbałym, jakbym wyciągał papierośnicę, ale nie wyjąłem go do końca, bo coś innego przyciągnęło moją uwagę.

Skręciłem za róg.

Reivich zniknął.

DWADZIEŚCIA OSIEM

— Chciałeś kogoś zabić — powiedziała Chanterelle, kiedy jej linówka rozstawiła ramiona i wracała do domu, kołysząc się przez obwieszony latarniami polip Baldachimu. Mierzwa leżała poniżej, ciemna, jeśli nie liczyć cętek rozproszonych ognisk.

— Co takiego?

— Wyjąłeś pistolet z kieszeni, jakbyś chciał go użyć. Nie grożąc, jak pokazałeś go mnie, ale jakbyś chciał bez słowa nacisnąć spust, wpakować komuś kulę i odejść.

— Nie będę cię oszukiwał.

— Musisz coś mi powiedzieć. Twierdziłeś, że nie spodobałaby mi się prawda, gdyż skomplikowałaby sprawy. Są już dostatecznie skomplikowane. Jesteś gotów uchylić maski czy w dalszym ciągu kontynuujemy grę?

Odtwarzałem w głowie całe zdarzenie. Twarz należała do Argenta Reivicha i stał on zaledwie kilka metrów ode mnie na terenie publicznym.

Czy to możliwe, że widział mnie cały czas i był sprytniejszy, niż sądziłem? Jeśli mnie rozpoznał, mógł opuścić plac, gdy ja obchodziłem Matuzalema i nie zwracałem uwagi na ludzi, którzy właśnie wychodzili. Ale przypuszczenie, że Reivich cały czas zdawał sobie sprawę z mojej obecności, nasuwało szereg pytań znacznie bardziej niepokojących. Dlaczego tam został, jeśli mnie już zobaczył? I dlaczego spotkaliśmy się tak łatwo? Przecież akurat w tamtej chwili go nie szukałem; po prostu starałem się wyczuć teren, zanim przystąpię do zaciągania sieci. Jak gdyby tych pytań nie było dosyć, teraz, gdy przeglądałem wydarzenia klatka po klatce… chwila, gdy zobaczyłem Reivicha, i moment, kiedy zauważyłem, że go nie ma… uświadomiłem sobie, że zobaczyłem kogoś albo coś, ale mój umysł to pominął, uwagę musiałem skupić na bliskim zabójstwie.

Zobaczyłem drugą twarz za szybą — drugą znaną mi osobę, stojącą bardzo blisko Reivicha.

Usunęła znaki na skórze, ale struktura kości pozostała nienaruszona, a wyraz twarzy bardzo znajomy. Widziałem Zebrę.

— Czekam — powiedziała Chanterelle. — Jestem w stanie znieść tylko ograniczoną liczbę znaczących min, wiesz o tym.

— Przepraszam. To tylko… — Uśmiechnąłem się szeroko. — Sądziłem, że może ci się spodobam jako ja sam.

— Nie licz zbytnio na szczęście, Tanner. Kilka godzin temu celowałeś do mnie z pistoletu. Związki zaczynające się w ten sposób mają tendencję do psucia się.

— Zazwyczaj. Ale ty również celowałaś we mnie i twój pistolet był znacznie większy od mojego.

— Hmm, być może. — W jej głosie brakowało przekonania. — Ale jeśli mamy ciągnąć to dalej… — i interpretuj to sobie jak chcesz… — lepiej zacznij zwierzenia o tej twojej ciemnej i zagadkowej przeszłości. Nawet jeśli zawiera ona rzeczy, których raczej nie chciałbyś mi zdradzić.

— Och, jest ich całe mnóstwo, wierz mi.

— Więc zanim wrócimy do mnie, chcę wiedzieć, dlaczego ten człowiek miał umrzeć. I na twoim miejscu poważnie starałabym się mnie przekonać, że ten człowiek zasługuje na śmierć. Inaczej bardzo stracisz w moich oczach.

Wagonik skoczył i zakołysał się, ale ten ruch już prawie wcale nie przyprawiał mnie o mdłości.

— Zasługuje na śmierć — oznajmiłem. — Ale nie mogę powiedzieć, że to zły człowiek. Na jego miejscu zrobiłbym dokładnie to samo.

Tylko że ja zrobiłbym to profesjonalnie i nie zostawiłbym nikogo przy życiu.

— Hmm, zły początek, Tanner. Ale proszę, mów dalej.

Zamierzałem przedstawić Chanterelle oczyszczoną wersję swojej historii, ale szybko zorientowałem się, że nie istnieje żadna oczyszczona wersja. Opowiedziałem więc o dniach mojej żołnierki i o tym, w jaki sposób dostałem się w orbitę Cahuelli. Powiedziałem jej, że Cahuella był człowiekiem zarówno potężnym, jak i okrutnym, ale nie z gruntu złym, gdyż również był lojalny i nigdy nie zawiódł niczyjego zaufania. Szanowano go i usiłowano zasłużyć sobie na jego szacunek. Przypuszczam, że moje stosunki z Cahuellą miały jakiś element pierwotny: ten człowiek wymagał doskonałości we wszystkim wokół — w swoim otoczeniu; wyposażeniu, które kolekcjonował; w doborze seksualnych partnerów, takich jak Gitta. Wymagał również doskonałości od swoich pracowników. Uważałem się za świetnego żołnierza, ochroniarza, lennika, człowieka zbrojnego, zabójcę. Ale tylko Cahuella był absolutnym miernikiem doskonałości.

— Zły człowiek, ale nie potwór? — zapytała Chanterelle. — To wystarczyło, by dla niego pracować?

— Płacił też bardzo dobrze — powiedziałem.

— Najemny drań.

— Było coś jeszcze. Miałem dla niego wartość, gdyż posiadałem doświadczenie. Nie chciał tracić tej wiedzy, niepotrzebnie stawiać mnie w sytuacjach niebezpiecznych. Duża część mojej pracy miała więc charakter czysto doradczy — rzadko kiedy musiałem nosić broń. Mieliśmy od tego prawdziwych ochroniarzy. Młodsze, sprawniejsze i głupsze wersje mojej osoby.

— A jak w to wszystko wplątany jest człowiek, którego zobaczyłeś w Escherowskich Turniach?

— Nazywa się Argent Reivich. Kiedyś mieszkał na Skraju Nieba. Rodzina jest tam dobrze ustawiona.

— To również znane nazwisko w Baldachimie.