W pewnym momencie świnie musiano porzucić. Pozostawiono je w głębokim kosmosie, by same sobie radziły. Może ich systematyczna eksterminacja wymagała zbyt wiele zachodu albo może same wyrwały się na wolność z laboratoriów i utworzyły własne tajne kolonie. Wtedy, jak mówił Lorant, i tak stanowili kilka gatunków, każdy z innym zestawem genów ludzkich i świńskich. Niektórym grupom brakowało zdolności do tworzenia słów, choć posiadały wszystkie mechanizmy neuronowe. Wspomniałem świnie, które spotkałem, nim uratowała mnie Zebra. Pierwszy osobnik chrząkał do mnie — brzmiało to prawie jak próba języka, może o wiele bardziej udana, niż sobie wtedy wyobrażałem.
— Wczoraj spotkałem kogoś z waszego rodzaju — oznajmiłem.
— Wiesz, możesz nas nazywać świniami. Nie przeszkadza nam to. Przecież nimi jesteśmy.
— Tamte świnie chyba próbowały mnie zabić.
Przedstawiłem Lorantowi ogólny przebieg wydarzeń, nie poinformowałem go jednak o swoich zamiarach dostania się do Baldachimu, które doprowadziły do tamtej sytuacji. Uważnie wysłuchał moich słów, po czym ze smutkiem potrząsnął głową.
— Nie sądzę, żeby zależało im właśnie na tobie, Tannerze Mirabelu. Najpewniej chcieli dopaść ludzi, którzy przyszli po ciebie. Rozpoznali, że oni na ciebie polują. Prawdopodobnie próbowali cię namówić, byś poszedł z nimi i ukrył się w bezpiecznym miejscu.
Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem Lorant nie ma słuszności.
— Postrzeliłem jednego — oznajmiłem. — Nie śmiertelnie, ale noga będzie wymagała interwencji chirurga.
— Nie rób sobie z tego powodu wyrzutów. Oni nie byli aniołkami. Mamy problemy z młodymi świniami, które wywołują awantury i wszystko niszczą.
Obejrzałem zniszczenia spowodowane przeze mnie.
— Moje przybycie to ostatnia rzecz, której wam brakowało do szczęścia.
— To się da naprawić. Postanowiłem pomóc ci w podróży, za nim wyrządzisz nowe szkody, Tannerze Mirabelu.
Uśmiechnąłem się.
— To dobry pomysł, Lorancie.
Po przybyciu z Pasa Złomu Lorant i jego żona znaleźli pracę u człowieka, który musiał być jedną z bogatszych osób w Mierzwie. Mieli własny pojazd naziemny: trycykl z silnikiem metanowym z wielkimi balonowymi kołami. Nadwozie — miszmasz plastiku, metalu i bambusa — osłaniały płachty przeciwdeszczowe i parasolki. Zdawało się, że wehikuł rozpadnie się na kawałki, jeśli tylko ktoś przypadkiem na niego dmuchnie.
— Nie patrz na to z takim niesmakiem — powiedziała żona Loranta. — To funkcjonuje. A nie jesteś w sytuacji, w której można narzekać.
— Sama prawda płynie z ust twoich.
Rzeczywiście, funkcjonował znośnie, a balonowe koła dość udatnie kompensowały niedoskonałości nawierzchni. Kiedy już Lorant przystał na moje warunki, udało mi się go przekonać, by łukiem dotarł do miejsca, gdzie uderzył wrak drugiej linówki. Zastaliśmy tam już wielki tłum. Namówiłem Loranta, by poczekał, a sam przepchnąłem się do środka. W zmiażdżonej przedniej części wagonika zobaczyłem Waverly’ego — leżał martwy, pierś przeszywał mu pęd mierzwowego bambusa; taki sam stosowałem w wilczych dołach, kiedy budowałem zasadzki na Reivicha. Całą twarz miał we krwi i byłby nierozpoznawalny, gdyby nie krwawy krater w miejscu, gdzie znajdował się monokl. Musiał być przymocowany chirurgicznie.
— Kto to zrobił?
— Obrany — powiedziała pochylona kobieta obok mnie, wypluwając słowa przez szpary w zębach. — Dobra optyka, znaczy się była. Dostaną za to dobrą cenę. Tamci.
Powstrzymałem palącą mnie ciekawość, skłaniającą do wypytywania, kim byli „tamci”.
Wróciłem do trycykla Loranta, czując, że w jakiś sposób wydarto mi część sumienia nie mniej brutalnie, niż Waverly’emu jego monokl.
— I co — spytał Lorant, kiedy już wgramoliłem się do trycykla. — Cóż takiego od niego wziąłeś?
— Sądzisz, że poszedłem tam po trofeum?
Wzruszył ramionami, jakby ta kwestia nie miała żadnego znaczenia. Ale gdy ruszyliśmy, musiałem zadać sobie pytanie, dlaczego tam poszedłem. Czy nie motywowało mnie to, o czym myślał Lorant?
Podróż do Dworca Centralnego zajęła godzinę, choć miałem wrażenie, że wiele z tego czasu poszło na cofanie się i objazdy nieprzejezdnych albo niebezpiecznych obszarów Mierzwy. Możliwe, że przebyliśmy tylko trzy czy cztery kilometry od miejsca, gdzie zaatakowali mnie ludzie Waverly’ego. Jednak nie był stąd widoczny żaden z punktów orientacyjnych, które namierzyłem z mieszkania Zebry; może zresztą były widoczne, lecz pod takim kątem, że ich nie rozpoznawałem. Moje wcześniejsze wrażenie, że znalazłem punkty oparcia, że zaczynam układać w myśli mapę miasta, wyparowało jak śmieszny sen. W końcu ją ułożę, jeśli poświęcę temu dość czasu. Ale nie dzisiaj; nie jutro i może nie w następnych tygodniach. Zresztą nie planowałem tak długiego tutaj pobytu.
Kiedy w końcu przybyliśmy na Dworzec Centralny, wydawało się, że zaledwie chwilka upłynęła od czasu, gdy go opuściłem, próbując rozpaczliwie oderwać się od Quirrenbacha. Pora dnia musiała być wcześniejsza niż wtedy — jeśli sądzić po kącie padania słońca na Moskitierę, nie nadeszło jeszcze południe — ale poza tym w mrocznym wnętrzu stacji nie odczuwało się żadnej różnicy. Podziękowałem Lorantowi za podwiezienie, chciałem postawić mu posiłek, niezależnie od wcześniejszej zapłaty, ale odmówił zejścia z fotela kierowcy swego trycykla. W goglach i fedorze, ze szczelnie zasłoniętą twarzą, wyglądał zupełnie jak człowiek, ale to złudzenie trudno byłoby utrzymać wewnątrz stacji. Wydawało się, że świnie nie cieszą się powszechną miłością i że całe rejony Mierzwy są dla nich zamknięte.
Więc uścisnęliśmy sobie dłonie — i ratki — po czym Lorant odjechał w głąb Mierzwy.
DWADZIEŚCIA CZTERY
Przede wszystkim odwiedziłem namiot handlarza i sprzedałem mu broń Zebry. Prawdopodobnie dałem handlarzowi niebotyczną zniżkę. Nie mogłem jednak narzekać — bardziej zależało mi na pozbyciu się broni, przez którą można było mnie wyśledzić, niż na gotówce. Handlarz spytał, czy broń jest kradziona, ale nie zauważyłem w jego oczach prawdziwej ciekawości. Karabin, zbyt nieporęczny i rzucający się w oczy, nie nadawał się do akcji przeciw Reivichowi. Może na konwencji fetyszystów ciężkiej artylerii nie ściągnąłby zdziwionych spojrzeń.
Rad stwierdziłem, że interes Madame Dominiki nadal działa. Tym razem nie musiano mnie tu zaciągać — wszedłem z własnej woli. Kieszenie mojego płaszcza kołysały się od ogniw amunicyjnych — zapomniałem je sprzedać.
— Ona nie otwarta — powiedział Tom, dzieciak, który uprzednio nagabywał Quirrenbacha i mnie.
Rozłożyłem na dłoni kilka banknotów i klapnąłem nimi na stół przed twarzą Toma o wielkich oczach.
— Już jest otwarta — oznajmiłem i przepchnąłem się do izby namiotu.
Było ciemno, ale po sekundzie czy dwóch wnętrze pomieszczenia zarysowało się wyraźnie w polu mojego widzenia, jakby ktoś włączył bardzo słabą, szarą latarnię. Dominika spała na kanapie operacyjnej, a jej bujne kształty okrywał ubiór, który kiedyś mógł rozpocząć swoje istnienie jako spadochron.