— Nie dziwi mnie to. Jeśli Reivich miał już tu powiązania, wyjaśniałoby to, w jaki sposób zdołał tak szybko przeniknąć do Baldachimu, kiedy ja mokłem w Mierzwie.
— Wybiegasz naprzód. Co sprowadziło tutaj Reivicha? I przede wszystkim, co sprowadziło tu ciebie?
Opowiedziałem jej, jak broń Cahuelli dostała się do niewłaściwych osób i jak te niewłaściwe osoby wykorzystały ją przeciwko rodzinie Reivicha; Reivich wyśledził pochodzenie tej broni i postanowił dokonać zemsty.
— To honorowo z jego strony, nie sądzisz?
— Nie o to mam do niego pretensję — powiedziałem. — Ale gdybym ja to robił, zagwarantowałbym, żeby zmarli wszyscy. To była jedna z jego pomyłek. Nie mogę mu tego wybaczyć.
— Nie możesz mu wybaczyć, że pozostawił cię przy życiu?
— To nie był akt miłosierdzia, Chanterelle. Wprost przeciwnie. Sukinsyn pragnął, bym cierpiał, bo zawiodłem Cahuellę.
— Przykro mi, ale logika tego wywodu wydaje mi się nieco zbyt pokrętna.
— On zabił żonę Cahuelli — kobietę, którą miałem chronić. Potem pozostawił przy życiu Cahuellę, Dieterlinga i mnie. Dieterling miał szczęście — wyglądał na martwego. Ale mnie i Cahuelli Reivich umyślnie nie dobił. Chciał, żeby Cahuella ukarał mnie za to, że dopuściłem do śmierci Gitty.
— I zrobił to?
— Zrobił co?
Odpowiedziała takim tonem, jakby rozmawiając ze mną, traciła cierpliwość:
— Czy Cahuella zrobił ci coś potem?
Pytanie pozornie proste. Nie, widocznie nie zrobił — bo Cahuella później umarł. Rany spowodowały w końcu śmierć, choć wtedy nie wydawały się szczególnie groźne.
Więc dlaczego tak trudno mi odpowiedzieć na pytanie Chanterelle? Dlaczego mój język potyka się na sprawach oczywistych, a głowę zaprząta mi zupełnie inny problem: wątpliwość, czy Cahuella rzeczywiście umarł?
— Nigdy do tego nie doszło — odpowiedziałem w końcu. — Ale musiałem żyć ze swoim wstydem. Chyba to samo w sobie okazało się karą.
— Ale to nie musiało wyglądać w ten sposób, przynajmniej z perspektywy Reivicha.
Przejeżdżaliśmy właśnie przez część Baldachimu, która przypominała zastygłą mapę pęcherzyków płucnych: kuleczki pączkujące bez końca, połączone ciemnymi nićmi czegoś podobnego do skoagulowanej krwi.
— A jak mogło to wyglądać? — spytałem.
— Może Reivich oszczędził cię, bo nie była to sprawa osobista. Wiedział, że jesteś tylko pracownikiem i że jego konflikt nie dotyczy ciebie, lecz Cahuelli.
— Niezły pomysł.
— Może słuszny. Nie przyszło ci do głowy, że wcale nie musisz go zabijać i że prawdopodobnie zawdzięczasz mu życie?
Ta linia dyskusji zaczynała mnie męczyć.
— Nie, nie przyszło, z prostej przyczyny, że nie ma to nic do rzeczy. Wszystko mi jedno, co Reivich o mnie myślał, gdy postanowił pozwolić mi żyć — czy uważał to za karę, czy za akt miłosierdzia. To nie ma żadnego znaczenia. Liczy się to, że zabił Gittę, a ja poprzysiągłem Cahuelli, że pomszczę jej śmierć.
— Pomszczę jej śmierć. — Uśmiechnęła się smętnie. — To tak wygodnie średniowieczne. Honor feudalny i więzy wierności. Przysięga lenna i zemsta. Czy ostatnio zaglądałeś do kalendarza, Tanner?
— Nawet nie udawaj, że coś z tego rozumiesz, Chanterelle. Gwałtownie pokręciła głową.
— Gdybym rozumiała, zaczęłabym się niepokoić o swoje zdrowie psychiczne. Po kiego diabła tutaj przybyłeś? Wypełnić jakąś śmieszną obietnicę? Oko za oko?
— Tak to przedstawiłaś, że nie widzę w tym nic szczególnie godnego śmiechu.
— Nie, to wcale nie jest godne śmiechu, Tanner. To tragiczne.
— Być może dla ciebie.
— Dla każdego, kto ma choć angstrem dystansu. Czy zdajesz sobie sprawę, ile czasu minie, nim powrócisz na Skraj Nieba?
— Nie traktuj mnie jak dziecko, Chanterelle.
— Odpowiedz na moje pytanie.
Westchnąłem, zastanawiając się, w jaki sposób straciłem do tego stopnia panowanie nad sytuacją. Czy nasza przyjaźń była po prostu anomalią; odstępstwem od naturalnego stanu rzeczy?
— Przynajmniej trzy dekady — odpowiedziałem, jakby ten czas nie miał żadnego znaczenia, jakby to były tygodnie. — Ubiegając twoje pytanie, wyjaśniam, że zdaję sobie sprawę, jak wiele może się w tym czasie zmienić. Ale nie rzeczy najważniejsze. One się już zmieniły, i jakkolwiek bym tego pragnął, już nie zmienią się z powrotem. Gitta nie żyje. Dieterling nie żyje. Mirabel nie żyje.
— Co takiego?
— Powiedziałem, że Cahuella nie żyje.
— Nie, nie. Powiedziałeś, że Mirabel nie żyje.
Obserwowałem, jak na zewnątrz prześlizguje się miasto. Umysł mi brzęczał, zastanawiałem się, w jakim stanie jest moja głowa, skoro przejęzyczyłem się w taki sposób. Tego typu pomyłki nie można łatwo przypisać zmęczeniu. Wirus Haussmanna miał widocznie większy wpływ na mnie, niż przypuszczałem. Do niedawna wywoływał tylko sny na jawie o czasach i życiu Skya. Teraz zaczynał ingerować w podstawy mojej tożsamości, podminowywał moje ego. A jednak… nawet to założenie było pocieszające. Żebracy powiedzieli mi, że ich terapia wkrótce usunie wirusa… A jednak epizody ze Skyem stawały się coraz bardziej uparte. I dlaczego wirus Haussmanna miałby się trudzić i mieszać epizody z mojej własnej przeszłości, a nie Skya? Dlaczego mu zależało, żebym mylił Mirabela ze sobą?
Nie. Nie Mirabela. Cahuellę.
Wzburzony — nie chciałem pamiętać swojego snu o tym, jak patrzyłem w dół białego pokoju na mężczyznę bez stopy — próbowałem znów pochwycić nić konwersacji.
— Mówię tylko, że…
— Co?
— Mówię tylko, że po powrocie nie spodziewam się znaleźć tego, co zostawiłem. Ale nie będzie gorzej. Ludzie, którzy mieli dla mnie znaczenie, są już martwi.
Wirus Haussmanna sprawiał, że bzikowałem.
Zaczynałem widzieć Skya jako siebie, a Tanner Mirabel stawał się coraz bardziej… czym? Oddzieloną trzecią osobą, wcale nie mną?
Pamiętałem swoje zmieszanie u Zebry, po tym, jak rozegrałem w mózgu partię szachów i powtórzyłem ją parę razy. Jak czasami wydawało mi się, że ją wygrałem, a czasami, że przegrałem.
Ale zawsze była to ta sama partia.
Wtedy musiało się to zacząć. Przejęzyczenie oznaczało po prostu, że proces wykonał krok poza moje sny, dokładnie jak wirus Haussmanna.
Zaniepokojony, próbowałem znów pochwycić nić konwersacji.
— Mówię tylko, że po powrocie nie spodziewam się znałeś tego, co zostawiłem. Ale nie będzie gorzej. Ludzie, którzy mieli dla mnie znaczenie, byli martwi, nim wyleciałem.
— Myślę, że chodzi tu o własną satysfakcję — powiedziała. — Jak w starych eksperientalach, kiedy szlachcic rzuca rękawicę i mówi, że żąda satysfakcji. W ten sposób funkcjonujesz. Z początku myślałam, że to absurd, gdy kiedyś zabawiałam się tymi eksperientalami. Myślałam, że to zbyt komiczne, by było choćby częściową historyczną prawdą. Ale myliłam się. To nie była po prostu historia. To jest nadal żywe i ma się dobrze, odrodzone w Tannerze Mirabelu. — Znów nałożyła swoją kocią maskę; akt, który służył zwróceniu uwagi na szyderczy wyraz jej ust, ust, które nagle zapragnąłem całować, choć wiedziałem, że stosowna chwila — jeśli kiedykolwiek istniała — minęła bezpowrotnie. — Tanner żąda satysfakcji. I zrobi wszystko, by ją otrzymać. Bez względu na to, jakie to głupie i bezcelowe, ani na jakiego wyjdzie w końcu kutasa.
— Proszę, Chanterelle, nie obrażaj mnie za to, w co wierzę.
— To nie ma nic wspólnego z wierzeniami, ty pompatyczny durniu. To tylko głupia samcza duma. — Jej oczy zwęziły się do szpar, w głosie pojawiła się nowa mściwa tonacja. Sam głos nadal uważałem za atrakcyjny, jakbym obserwował naszą kłótnię jako neutralny widz z jakiegoś cichego schronienia. — Powiedz mi jedno, Tanner. Jedną malutką rzecz, której nie wyjaśniłeś.