Выбрать главу

— Dla ciebie wszystko co najlepsze, mała bogata dziewczynko.

— Och, jak mi dogryzłeś! Nie rzucaj dziennej pracy na rzecz cięć i pchnięć w debacie, Tanner — twój rapier byłby dla nas czymś nie do zniesienia.

— Chciałaś mi zadać pytanie.

— Na temat twojego szefa, Cahuelli. To on czuł tę presję, by polować na Reivicha samemu, gdy dowiedział się, że Reivich posuwa się na południe ku… Jak to nazywacie? Gadziarni?

— Mów dalej — powiedziałem z irytacją.

— Dlaczego więc Cahuella nie czuł, że musi dokończyć dzieła. Z pewnością śmierć Gitty sprawiła, że Cahuella traktowałby sprawę jako znacznie bardziej osobistą. Znacznie bardziej — że się tak wyrażę — wymagającą satysfakcji?

— Skończ wreszcie.

— Zastanawiam się, dlaczego mówię do ciebie, a nie do Cahuelli. Dlaczego Cahuella tutaj nie przyleciał?

Było mi trudno odpowiedzieć, przynajmniej tak, abym sam czuł się tą odpowiedzią usatysfakcjonowany. Cahuella to twardy człowiek, ale nigdy nie był żołnierzem. Istniały umiejętności, które nabyłem na poziomie niemal podświadomym; Cahuella ich po prostu nie posiadał, a nabycie ich zabrałoby mu pół życia. Znał bronie, ale nigdy naprawdę nie poznał wojny. Jego znajomość taktyki i strategii była tylko teoretyczna — grał w tę grę dobrze i rozumiał subtelności zawarte w jej regułach — nigdy jednak nie został wrzucony w błoto wybuchem pocisku ani nie widział, jak jakaś część jego ciała leży na ziemi, poza zasięgiem chwytu, i drży niczym wyrzucona na brzeg meduza. Doświadczenia tego typu niekoniecznie ulepszają człowieka — ale na pewno człowieka zmieniają. Ale czy te braki utrudniłyby mu zadanie? Mimo wszystko to nie jest wojna. I z całą pewnością nie przybyłem tu najlepiej wyposażony do załatwienia całej sprawy. To trzeźwiąca myśl, ale idea, że Cahuella na moim miejscu już dawno zabiłby Reivicha, wydała mi się nagle dość sensowna.

Więc dlaczego przyleciałem tutaj ja, a nie on?

— Miałby trudności z wydostaniem się z planety — stwierdziłem. — Był przestępcą wojennym. Miał ograniczoną swobodę ruchów.

— Jakoś by to obszedł — powiedziała Chanterelle. Niepokoiło mnie to, że miała rację. I była to ostatnia w świecie rzecz, o której chciałem myśleć.

* * *

— Miło było cię poznać, Tanner.

— Chanterelle, nie…

Kiedy drzwi linówki oddzieliły nas od siebie, zobaczyłem, jak kręci głową — twarz bez wyrazu, skryta za maską kociej obojętności. Jej linówka uniosła się, odjeżdżając z serią poświstów, z akompaniamentem muzykalnego poskrzypywania, kiedy liny napinały się i luzowały niczym katgut.

Przynajmniej nie wyrzuciła mnie w Mierzwie, jak ją zapewne kusiło.

Ale wyrzuciła mnie w części Baldachimu, której zupełnie nie znałem. Czego się w zasadzie spodziewałem? Gdzieś w zakamarkach mego mózgu kołatała się myśl, że mogliśmy skończyć wieczór w łóżku. A że zaczęliśmy nasz romans, celując do siebie z pistoletów i wymieniając groźby, byłby to z pewnością nieoczekiwany epilog. Poza tym Chanterelle była piękna — mniej egzotyczna od Zebry; może mniej pewna siebie — cecha, która niewątpliwie obudziła we mnie instynkt opiekuńczy. Zaśmiałaby mi się w twarz, gdyby to usłyszała — co za głupia samcza duma — i oczywiście miałaby rację. Ale co z tego. Podobała mi się i jeśli potrzebowałem usprawiedliwienia, że jest dla mnie atrakcyjna, nie miało znaczenia, czy jest to usprawiedliwienie racjonalne.

— Niech cię cholera, Chanterelle — powiedziałem bez specjalnego przekonania.

Zostawiła mnie na półce lądowiska, podobnej do poletka przy Escherowskich Turniach, ale znacznie mniej ruchliwego — wagonik Chanterelle był na nim jedynym, a teraz odjechał i on. Deszcz padał cicho, niczym stały wilgotny wydech jakiegoś wielkiego smoka zawieszonego nad Baldachimem.

Podszedłem do krawędzi, czując, jak razem z deszczem zstępuje Sky.

DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ

Robił obchód spaczy.

Sky i Norquinco znajdowali się głęboko w jednym z tuneli pociągów, w rdzeniu statku. Ich kroki odbijały się echem po podłożu. Od czasu do czasu sznury wagoników towarowych przejeżdżały z łomotem obok nich, przewożąc dostawy dla zespołu techników, którzy mieszkali w odległym końcu statku i badali w dzień i w nocy, jak adorujący akolici. Oto nadjeżdżał właśnie taki transport, migając pomarańczowymi światłami ostrzegawczymi. Pociąg prawie wypełniał korytarz. Sky i Norquinco wycofali się do wnęki, przepuszczając pociąg. Sky zauważył, że Norquinco wkłada coś do kieszeni, kawałek papieru, pokryty chyba ciągami liczb, częściowo wykreślonych.

— Chodź — powiedział Sky. — Chciałbym dojść do węzła trzy, zanim nadjedzie następny transport.

— Żaden problem. Następny transport nadjedzie za… siedemnaście minut.

Sky popatrzał na niego dziwnie.

— Wiesz takie rzeczy?

— Oczywiście. One jeżdżą według rozkładu.

— Oczywiście. Wiem o tym. Po prostu nie rozumiałem, czemu ktoś przy zdrowych zmysłach miałby uczyć się na pamięć rozkładu.

Szli w milczeniu do następnego węzła. Tak daleko od głównych obszarów mieszkalnych statek był niezwykle cichy. Nie dochodził żaden dźwięk pomp powietrznych ani łomotanie innych systemów podtrzymywania życia. Spacze — mimo że potrzebowali stałego cybernetycznego nadzoru — pobierali bardzo mało energii ze statkowej sieci. Systemy chłodzące momios nie musiały pracować zbyt intensywnie, gdyż spaczy umieszczono rozmyślnie blisko samej przestrzeni; spali zaledwie parę metrów od absolutnego chłodu międzygwiezdnej próżni. Sky miał na sobie skafander termiczny, a każdy jego wydech wypływał białym obłokiem. Od czasu do czasu naciągał na głowę kaptur i się grzał. Norquinco natomiast miał kaptur stale naciągnięty.

Od ostatniego spotkania Skya z Norquinco upłynęło wiele czasu. Prawie nie rozmawiali od śmierci Balcazara, po której Sky musiał walczyć o wyższą pozycję wśród załogi. Z szefa bezpieczeństwa awansował na trzeciego dowódcę, a teraz na drugiego dowódcę. Drogę do absolutnej władzy nad „Santiago” zagradzał tylko Ramirez. Constanza nadal stwarzała problemy, choć przeniósł ją na podrzędne stanowisko w bezpieczeństwie. Nie pozwoli, by przeszkadzała mu w planach. W nowym reżymie stanowisko kapitana było bardzo niepewne. Między statkami trwała zimna wojna; wewnętrzna polityka statku nabrała cech paranoi. Wszelkie błędy w ocenie sytuacji surowo karano. By wyrzucić Ramireza, wystarczył jeden starannie zaaranżowany skandal; zamordowanie go wyglądałoby zbyt podejrzanie. Sky już coś wymyślił: skandal, który usunie Ramireza i dostarczy wygodnej przykrywki jego własnym planom.

Dotarli do węzła i zeszli do jednego z sześciu modułów spaczy, zainstalowanych w tym miejscu na osi. Każdy moduł mieścił pięć koi, a dostanie się do nich było niewygodne, więc w ciągu dnia Sky mógł odwiedzić jedynie małą liczbę momios. A jednak, podczas swej wspinaczki na stanowisko drugiego dowódcy, Sky zawsze poświęcał tym wizytom sporo czasu.

Kontrola spaczy stawała się co roku łatwiejsza. Od czasu do czasu koje się psuły — skutek: ten czy ów momio nigdy nie zostanie ożywiony. Sky pracowicie rejestrował stan skupisk, by się przekonać, czy któryś z systemów wspomagających kaprysi. Przeważnie jednak przypadki śmierci zdarzały się losowo wzdłuż rdzenia. Niczego więcej nie można się było spodziewać po takich starych maszynach. W czasie wylotu Flotylli były urządzeniami wrażliwymi, w fazie eksperymentalnej. Wiadomości z domu sugerowały, że w krionice dokonano wielkich postępów i pojemniki spaczy „Santiago” uważano by teraz za coś tylko odrobinę bardziej cywilizowanego od egipskich sarkofagów. Flotylli to nie pomogło. Próby ulepszenia istniejących koi były zbyt ryzykowne.