Teraz jednak… mam na to środki. Norquinco, chcę tam polecieć, wybrać się z małą ekspedycją. W absolutnej tajemnicy. Strategiczna wartość tego statku jest niesłychana. Będą na nim zapasy żywności. Części zamienne. Maszyny. Leki. Wszystko, bez czego się obchodziliśmy przez dziesięciolecia. Co więcej, będzie tam antymateria i prawdopodobnie funkcjonujący system napędowy. Właśnie dlatego potrzebuję Gomeza. Ciebie również potrzebuję. Nie spodziewam się znaleźć tam nikogo żywego, ale będziemy musieli dostać się do środka; ogrzać systemy i ominąć układy bezpieczeństwa.
Norquinco spojrzał na niego z zachwytem.
— Jestem gotów, Sky.
— To dobrze. Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. Powiedział Norquinco, że polecą na statek-widmo, gdy tylko uda się zorganizować start promu w taki sposób, by nikt nie podejrzewał prawdziwych zamiarów — problem, który sam w sobie wymagał starannego planowania. Nie będzie ich przez kilka dni i nikt nie powinien również tego dostrzec. Ale uważał, że warto podjąć ryzyko. Statek kusił jak przynęta, zapraszał, by złupić bogactwa na pokładzie. Jednak w tym wypadku Sky wiedział na pewno, że statek-widmo istnieje.
— Wiesz — powiedział cicho Klaun. Znowu był z nim. — Zignorowanie tego byłoby zbrodnią.
Kiedy Sky mnie opuścił — epizod, jak zwykle zajął tylko chwilę rzeczywistego czasu — sięgnąłem do kieszeni po pistolet, zastanawiając się jednocześnie nad fallicznym znaczeniem tego gestu. Potem wzruszyłem ramionami i zrobiłem jedyną rzecz, która wydawała się rozsądna — mianowicie poszedłem ku światłu, ku wejściu prowadzącemu do tej szczególnej okolicy Baldachimu.
Wszedłem do wnętrza przypominającego centrum handlowe. Starałem się iść z zuchwałą arogancją, tak jakby przez sprzężenie zwrotne miało mi to dodać pewności siebie. Miejsce wydawało się równie ożywione jak Escherowskie Turnie, mimo że północ dawno już minęła. Architektura jednak bardzo różniła się od tego, co widziałem dotychczas. Wystrój wnętrza, w którym pracował nade mną Waverly, oraz kształty w pokojach Zebry — to były style domu mieszkalnego i miały coś z tutejszego ducha. Jednak to krzywoliniowe zestawienie niedobranych topologii, żołądkopodobnych rur i ciastowatych ścian oraz sufitów przybrało formy ekstremalne.
Przez godzinę spacerowałem po okolicy, przyglądałem się twarzom i od czasu do czasu siadałem przy stawku z karpiami (były wszechobecne) i pozwalałem ostatnim wydarzeniom tłoczyć się w moim mózgu. Wciąż miałem nadzieję, że jeden z wzorców wyda mi się nagle bardziej prawdziwy od pozostałych, a wtedy będę wiedział, co się dzieje i jaka jest w tym wszystkim moja rola. Ale wzorce były powierzchowne i niekompletne, brakowało odłamków, a kłopotliwe asymetrie psuły wiarygodność całości. Człowiek inteligentniejszy mógłby coś zauważyć, ale byłem zbyt zmęczony, by szukać artystycznie ukrytych subtelności. Znalem jedynie wydarzenia na powierzchni. Wiedziałem tylko, że wysłano mnie tutaj, bym zabił człowieka, i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu znalazłem się zaledwie kilka metrów od niego, nim jeszcze na serio wziąłem się za poszukiwanie go. Powinienem czuć euforię, choć nie wykorzystałem należycie okazji. Jednak dręczyło mnie tylko nieprzyjemne poczucie nieprawidłowości, tak jakbym wyciągnął cztery asy w pierwszej kolejce pokera.
Szczęście, które zapowiada niepowodzenie.
Sięgnąłem do kieszeni i poczułem pod palcami zwitek pieniędzy, które mi jeszcze pozostały. Było ich mniej niż na początku nocy — ubranie i konsultacja z Mikserem nieco kosztowały — ale gotówka jeszcze mi się nie skończyła. Cofnąłem się na półkę, gdzie zostawiła mnie Chanterelle, zastanawiając się, co robić. Wiedziałem tylko, że chcę znów porozmawiać z Zebrą.
Gdy gotowałem się do opuszczenia placyku, z mroku wyłonił się rój jaskrawo odzianych światowców, ze zwierzętami domowymi, serwitorami i latającymi kamerami. Nieodparcie kojarzyli się z procesją średniowiecznych świętych, obsługiwanych przez cherubiny i serafiny. Za nimi sunęła para ornamentowanych brązowych palankinów, nie większych od dziecięcej trumny. Model bardziej skromny wlókł się w pewnej odległości z tyłu: szare pudło z ostrymi krawędziami i małym zakratowanym okienkiem wprawionym z przodu. Nie miał manipulatorów i słyszałem, jak mozolnie pracują jego silniki. Zostawiał za sobą tłusty ślad.
Miałem pewien plan, ale niezbyt dopracowany: wmieszam się w towarzystwo i dowiem się, czy ktoś z nich zna Zebrę. Później jakoś bym się do niej dostał, nawet gdybym musiał kogoś siłą nakłonić, by zabrał mnie tam linówką.
Towarzystwo zatrzymało się i obserwowałem, jak mężczyzna z głową jak półksiężyc wyjmuje z kieszeni pojemnik z fiolkami Paliwa Snów. Robił to ostrożnie, starając się, by przypadkowi Przechodnie nie zobaczyli, co tam ma, ale nie próbował ukryć Paliwa przed resztą towarzystwa.
Roztopiłem się w cieniach, rad, że nikt do tej pory mnie nie zauważył.
Inni członkowie grupy skupili się wokół mężczyzny i dostrzegłem błysk pistoletów weselnych i mniej ceremonialnych strzykawek. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety, odciągali kołnierze, by zanurzyć w skórze stal. Oba palankiny dziecięcych rozmiarów pozostały razem z grupą, ale ten prostszy okrążał towarzystwo i zobaczyłem, że jedna czy dwie osoby, czekając na zastrzyk, zerkają na niego nerwowo.
Szary palankin nie należał do grupy.
To wywnioskowałem. Nagle palankin zatrzymał się, jego przód otworzył się z sapnięciem, czkając parą z zawiasów, po czym ze środka, niemal potykając się, wypadł człowiek. Ktoś wrzasnął, wskazał na niego i w jednej chwili wszyscy jak jeden mąż odstąpili w tył. Nawet miniaturowe palankiny pędem uciekły od mężczyzny.
Działo się z nim coś strasznego.
Do połowy swego nagiego ciała wyglądał złudnie normalnie; Bezwzględnie przystojny, okrutny i młody jak wszyscy w tym towarzystwie. Jednak druga połowa była zatopiona w połyskującej narośli, która go usztywniała; niezliczone rozgałęziające się srebrnoszare nici przeszywały mu ciało, wychodząc promieniście na zewnątrz, na dziesiątki centymetrów, aż stawały się nierozróżnialną szarą mgiełką. Kiedy człapał, niciana mgiełka wydawała stałe, ledwie słyszalne dzwoniące dźwięki, gdy drobne odłamki oddzielały się niczym nasiona.
Mężczyzna próbował mówić, ale z jego wykrzywionych ust wydobył się tylko przerażający jęk.
— Spalcie go! — zawołał ktoś z grupy. — Na litość Boską, spalcie go!
— Brygada już tu jedzie — powiedział ktoś inny. Mężczyzna z księżycowokształtną głową podszedł trochę bliżej do ofiary zarazy, wymachując niemal pustą fiolką.
— Tego chcesz?
Zarażony jęknął, pokuśtykał bliżej. Musiał zaryzykować, pomyślałem, zachowując swe implanty i nie podejmując właściwych środków ostrożności. Może wybrał tani palankin, który nie był tak hermetycznie zabezpieczony jak model droższy. A może zamknął się w tym urządzeniu dopiero wówczas, gdy zaraza go dosięgła. Miał nadzieję, że odgrodzenie się od zawirusowanego środowiska spowolni jej postęp.
— Masz. Weź to i zostaw nas, szybko. Zaraz się tu zjawi brygada.
Księżycowokształtny mężczyzna rzucił mu fiolkę. Ofiara zarazy skoczyła w przód, usiłując ją pochwycić zdrową ręką. Chybił i fiolka rozbiła się na ziemi, a rezerwa Paliwa się rozlała.
Zarażony i tak upadł, uderzył w grunt w taki sposób, że twarzą niemal dotykał szkarłatnej kałuży. Upadek wzniósł szarą chmurę rozbitych wyrostków z jego ciała, ale nie zauważyłem, czy jęk, który wydał w tym momencie, miał wyrażać przyjemność, czy ból. Zgarnął do ust kilka kropel Paliwa. Towarzystwo patrzyło na niego z przerażeniem, wstrętem i fascynacją. Zachowywano dystans, lecz rejestrowano cały incydent kamerami. Widowisko przyciągnęło dodatkowe osoby, które przyglądały się mężczyźnie, jakby jego spazmy i jęki stanowiły element dziwacznego happeningu.