— Za pośrednictwem naszej wspólnej znajomej o imieniu Dominika. — Zebra uśmiechnęła się, wiedząc, że mnie tym zaskoczy.
— Odwiedziłaś Dominikę?
— Sensowny krok. Kazałam Pransky’emu, by cię śledził do Escherowskich Turni, a sama poszłam na bazar i porozmawiałam ze staruszką. Widzisz, wiedziałam, że usunięto ci urządzenie. A ponieważ byłeś na bazarze wcześniej w tym dniu, Dominika powinna znać osobę, która przeprowadziła operację. Ale to ona ją robiła, co ogromnie upraszczało sprawy.
— Czy w Chasm City mieszka ktoś, kogo nie oszukała?
— Niewykluczone, ale to tylko mało prawdopodobna możliwość teoretyczna. Dominika to doskonała ilustracja zasady napędzającej nasze miasto, która głosi, że wszyscy i wszystko jest na sprzedaż, jeśli zaoferować odpowiednią cenę.
— Co ci powiedziała?
— Tylko tyle, że jesteś interesującą osobą, Tanner, i że szczególnie zależy ci na zlokalizowaniu człowieka o nazwisku Argent Reivich. Człowieka, który akurat przybył na Escherowskie Turnie zaledwie kilka dni wcześniej. A teraz, czy to nie dziwny zbieg okoliczności, kiedy wziąć pod uwagę, że Pransky akurat cię wyśledził w tej części Baldachimu?
Szczupły i niewysoki ochroniarz poczuł, że nadeszła kolej na jego opowieść.
— Śledziłem cię przez większość nocy, Tanner. Naprawdę zaczynałeś się dogadywać z Chanterelle Sammartini. Kto by się spodziewał — ty i ona. — Pokręcił głową, jakby właśnie zostało pogwałcone jakieś podstawowe prawo wszechświata. — Ale spacerowaliście sobie, jak starzy przyjaciele. Zobaczyłem cię nawet na wyścigach palankinów.
— Nudnawo romantycznie — wtrąciła Zebra, nie przerywając potoku słów Pransky’ego.
— Zadzwoniłem do Taryn i powiedziałem, by do mnie przyjechała. Potem śledziliśmy was obydwoje, oczywiście dyskretnie. Odwiedziłeś butik i wyszedłeś jako nowy człowiek — albo przynajmniej niezupełnie ze swą starą tożsamością. Potem poszedłeś do Miksera. To był trudniejszy orzech do zgryzienia. Mikser by nie powiedział, co tam robiłeś, a ja strasznie chciałbym się tego dowiedzieć.
— Tylko coś sprawdzałem.
— Cóż, być może. — Pransky splótł swe długie i eleganckie palce, a potem wyginał je, trzaskając kostkami. — Może nie ma to znaczenia. Z pewnością jest trudno to powiązać z tym, co nastąpiło potem.
— A mianowicie? — spytałem tonem wystudiowanego zainteresowania.
— Że prawie kogoś zabiłeś — powiedziała Zebra. Uciszyła gestem swego wspólnika. — Widziałam cię, Tanner. Właśnie chciałam do ciebie podejść i zapytać, co robisz, gdy nagle wyjąłeś pistolet z kieszeni. Nie widziałam twej twarzy, ale śledziłam cię wystarczająco długo, by mieć pewność, że to ty. Widziałam, jak się poruszasz z pistoletem w dłoni: gładko i spokojnie, jakbyś się urodził do takich rzeczy. — Przerwała. — A potem odłożyłeś pistolet i nikt inny w ogóle nie zwrócił na ciebie dostatecznej uwagi, by spostrzec, co zrobiłeś. Obserwowałam, jak się rozglądasz, ale było jasne, że ten, którego zobaczyłeś, już odszedł — jeśli w ogóle tam był. To był Reivich, prawda?
— Wiesz tak dużo, więc ty mi powiedz.
— Myślę, że przybyłeś tutaj, by go zabić — oznajmiła Zebra. — Reivichowie są starą rodziną w Baldachimie, ale nie mają tak wielu wrogów, jak niektórzy inni. Teraz jest jasne, czemu aż tak rozpaczliwie chciałeś się dostać do Baldachimu, że zabrnąłeś w polowanie. I dlaczego nie chciałeś pozostać bezpiecznie u mnie w domu. Bałeś się stracić ślad Reivicha. Mam rację?
— Czy miałoby sens zaprzeczać?
— Niewielki, ale zrób to, jeśli możesz.
Miała rację. To, co wcześniej opowiedziałem Chanterelle, opowiedziałem teraz Zebrze, ale bez wątków osobistych. Być może dlatego, że obok stał Pransky i chciwie się przysłuchiwał. Albo z powodu wrażenia, że obydwoje wiedzą o mnie więcej, niż przyznali. Powiedziałem im, że Reivich był kimś z mego rodzinnego świata. Że to człowiek nie z gruntu zły, ale ze słabości czy z głupoty zrobił coś bardzo złego i powinien zostać za to ukarany z podobną surowością, jak gdyby był warczącym, wywijającym nożem psychopatą.
Kiedy skończyłem — kiedy Zebra i Pransky obadali mnie ze wszystkich stron, szukając w mej historii luk — padło ostatnie pytanie, i to ja je zadałem.
— Dlaczego kazałaś mnie tu przyprowadzić, Zebro?
Z rękami na biodrach i łokciami wystającymi spod czarnej toczki płaszcza spytała:
— A jak ci się wydaje?
— Przypuszczam, że przez ciekawość. Ale to nie wystarczy.
— Tanner, jesteś w niebezpieczeństwie. Wyświadczam ci przysługę.
— Jestem w niebezpieczeństwie od chwili gdy tutaj przybyłem. To dla mnie nic nowego.
— Mam na myśli prawdziwe niebezpieczeństwo — powiedział Pransky. — Siedzisz w tym za głęboko. Przyciągnąłeś zbyt wiele uwagi.
— Ma rację — zgodziła się Zebra. — Dominika była słabym ogniwem. Mogła do tej chwili zaalarmować pół miasta. Reivich niemal na pewno wie, że jesteś tutaj, i prawdopodobnie wie, że dziś wieczór omal go nie zabiłeś.
— Tego właśnie nie rozumiem — powiedziałem. — Jeśli został ostrzeżony o mojej obecności, czemuż u diabła robi z siebie taki łatwy cel? Gdybym był odrobinę szybszy, zabiłbym go.
— Może spotkanie było zbiegiem okoliczności — zauważył Pransky. Zebra spojrzała na mnie pogardliwie.
— W takim dużym mieście? Nie. Tanner ma rację. To spotkanie odbyło się, ponieważ Reivich je zorganizował. I jest w tym coś jeszcze. Popatrz na mnie, Tanner. Dostrzegasz jakąś różnicę?
— Zmieniłaś swój wygląd.
— Tak. I nie jest to wcale takie trudne, wierz mi. Reivich mógł zrobić to samo — nic drastycznego, ale gwarantującego, że nie zostanie natychmiast rozpoznany w miejscu publicznym. Najwyżej kilka godzin pod nożem. Potrafiłby tego dokonać nawet niedouczony cyrulik.
— Więc nie ma to żadnego sensu — powiedziałem. — To tak, jakby mnie kusił. Jakby chciał, bym go zabił.
— Może chciał — powiedziała Zebra.
Były chwile, kiedy myślałem, że może już nigdy nie zobaczę świata poza tym pokojem; że to tutaj Pransky i Zebra przyprowadzili mnie na śmierć. Pransky był najwyraźniej zawodowcem, a Zebrze też nie były obce zabójstwa, mając na uwadze jej udział w ruchu sabotażystów.
A jednak mnie nie zabili.
Pojechaliśmy linówką do mieszkania Zebry. Pransky wyszedł gdzieś z jakimś innym zadaniem.
— Kto to taki? — spytałem, gdy znaleźliśmy się sami. — Najemny pomocnik?
— Prywatny wywiad — odpowiedziała Zebra. Zrzuciła płaszcz, który utworzył u jej stóp czarną kałużę. — To teraz w modzie. W Baldachimie trwają rywalizacje, niesnaski i ciche wojny, czasami między rodzinami, czasami wewnątrz rodzin.
— Pomagał ci mnie wytropić.
— I udało się.
— Nadal nie wiem dlaczego, Zebro. — Jeszcze raz spojrzałem poza pokój, na paszczę rozpadliny, sprawiającej wrażenie krawędzi wulkanu, wokół której rozpełzło się miasto w przededniu swego zniszczenia. Na horyzoncie wstawał świt. — Czy sądzisz, że wykorzystasz mnie w jakiś sposób? Obawiam się, że się mylisz. Nie jestem zainteresowany żadnymi rozgrywkami o władzę w Baldachimie, w które jesteś zaplątana. Jestem tu tylko po to, by zrobić jedno.
— Zabić Bogu ducha winnego człowieka.
— To okrutny wszechświat. Czy masz coś przeciwko temu, bym usiadł? — Skorzystałem z fotela, zanim mi odpowiedziała, gdyż ruchomy mebel podsunął się pode mnie z gorliwością sługi-lizusa. — W sercu nadal jestem żołnierzem i moja praca nie polega na kwestionowaniu tych spraw. Kiedy zacznę to robić, przestanę wykonywać swe rzemiosło należycie.