Rannym mężczyzną mogłem być tylko ja sam.
A jednak mój punkt widzenia należał do Cahuelli, który patrzył na dno hamadriadowego szybu w Gadziarni. Mógłbym to przypisać zmęczeniu, ale nie był to jedyny przypadek, kiedy widziałem świat jego oczami. W ciągu ostatnich kilku dni nawiedzały mnie dziwaczne fragmenty wspomnień i snów, w których mój związek z Gittą był bardziej intymny niż kiedykolwiek w rzeczywistości; chwilami czułem, że mogę przywołać wspomnienia każdego poru i każdej krzywizny jej ciała; że sunę dłonią po jej plecach lub pośladkach; że znam jej smak. Ale z Gittą łączyło się jeszcze coś, na czym moje myśli nie mogły lub nie chciały się skupić; coś zbyt bolesnego.
Wiedziałem tylko, że ma to związek ze sposobem, w jaki umarła.
— Posłuchaj — powiedziała Zebra, nalewając mi kawy — może Reivicha po prostu dręczy pragnienie śmierci?
Próbowałem się skupić na chwili bieżącej.
— Zaspokojenie takiego pragnienia mogłem mu zapewnić już na Skraju Nieba.
— Może to specyficzny rodzaj pragnienia śmierci, które musi być zaspokojone tutaj.
Wyglądała ślicznie, zanikające pasy pozwalały uwydatnić się naturalnej geometrii twarzy, jak w rzeźbie, którą pozbawiono krzykliwej farby. Od chwili, gdy Pransky zorganizował nasze spotkanie, najbardziej zbliżyliśmy się do siebie właśnie teraz, siedząc twarzą w twarz przy śniadaniu. Nie dzieliliśmy łoża. Byłem wprawdzie nieludzko zmęczony, ale też Zebra do tego nie zapraszała i nic w jej zachowaniu ani ubiorze nie sugerowało, że nasz związek miał kiedykolwiek inny charakter niż czysto zawodowy. Wydawało się, że zmieniwszy zewnętrzny wzór, zmieniła całkowicie styl zachowania. Nie czułem z tego powodu żalu, prawdziwej straty, nie tylko dlatego, że nadal byłem zmęczony i niezdolny do skupienia myśli na czymś tak prostym i pozbawionym podstępów, jak fizyczna bliskość, ale również dlatego, że czułem, iż jej wcześniejsze działania były jakąś grą.
Próbowałem poczuć się zdradzony, ale mi to nie wychodziło. Miałem świadomość, że sam w stosunkach z Zebrą nie postępowałem całkowicie uczciwie.
— Przecież jest jeszcze inna możliwość — powiedziałem, spoglądając ponownie Zebrze w twarz i myśląc, z jaką łatwością się przekształciła.
— Jaka?
— Że mężczyzna, którego widziałem, nie był w ogóle Reivichem. — Odstawiłem pustą filiżankę i wstałem.
— Dokąd się wybierasz?
— Na zewnątrz.
Pojechaliśmy linówką na Escherowskie Turnie.
Wagonik szturchnął coś w dole, jego wciągalne nogi dotknęły śliskiej od deszczu półki. Panował większy ruch niż poprzednio — i teraz, w ciągu dnia, obecni tu ludzie mieli stroje i cechy anatomiczne odrobinę mniej ostentacyjne. Jakbym widział właśnie inny przekrój społeczeństwa Baldachimu, obywateli, którzy dystansowali się od delirycznego nocnego rozpasania. Ale według moich norm — sprzed przybycia do Chasm City — byli ekstremalnie zmodyfikowani i choć nie dostrzegłem nikogo o proporcjach radykalnie różnych od normy dla dorosłego człowieka, wykorzystywano wszelkie kombinacje mieszczące się w tej normie. Kiedy jednak przestało się zwracać uwagę na dziwaczne zabarwienie skóry i jej owłosienia, nie zawsze dało się powiedzieć, która cecha jest naturalna, a którą wyprodukowali Mikserzy lub ich konkurenci z szarej strefy.
— Mam nadzieję, że ta wycieczka ma jakiś cel — powiedziała Zebra, kiedy wysiedliśmy. — Przypominam ci, że śledziło cię dwoje ludzi. Powiedziałeś, że mogą pracować dla Reivicha, ale nie zapominaj, że również Waverly miał przyjaciół.
— Czy przyjaciele Waverly’ego pochodziliby spoza świata?
— Prawdopodobnie nie. Chyba że tylko udają pozaświatowców, jak Quirrenbach. — Zamknęła za sobą drzwi wagonika. Pojazd natychmiast wystartował, udając się do innego zadania. — Może wrócili z jakimiś posiłkami. Zapewne spróbują podjąć ślad u Dominiki, jeśli właśnie tam zgubiłeś Quirrenbacha.
— To możliwe — odpowiedziałem, mając nadzieję, że w moim głosie nie słychać zniecierpliwienia.
Podeszliśmy na skraj półki parkingowej, do jednego z teleskopów. Bariera otaczająca półkę sięgała do piersi, ale postumenty teleskopów zamocowano na niewielkich platformach, więc obserwator stał wyżej, co zwiększało niebezpieczeństwo wypadnięcia za barierkę. Zbliżyłem oczy do okularu teleskopu i zakreśliłem łuk po mieście. Usiłowałem kółkiem nastawiającym poprawić ostrość, ale zdałem sobie sprawę, że nic nigdy nie wyda się ostre w mieście tak mrocznym. Skompresowana perspektywą plątanina Baldachimu miała jeszcze więcej cech roślinnych, wyglądała jak przekrój gęsto unaczynionej tkanki. Wiedziałem, że gdzieś tam znajduje się Reivich, gdzieś w plątaninie; pojedyncza cząsteczka tkwiąca w płucnym przepływie miasta.
— Coś widzisz? — spytała Zebra.
— Jeszcze nic.
— Jesteś podenerwowany, Tanner.
— Nie byłabyś podenerwowana na moim miejscu? — Pchnąłem teleskop, tak że obrócił się na postumencie. — Przysłano mnie tutaj, bym zabił człowieka, który prawdopodobnie na to nie zasługuje, a jedynym usprawiedliwieniem tego czynu jest jakaś absurdalna wierność kodeksowi honorowemu, którego nikt tutaj nie rozumie ani nie szanuje. Człowiek, którego mam zabić, chyba mnie prowokował. Dwoje innych ludzi też chyba próbowało mnie zabić. Mam parę problemów ze wspomnieniami. I na dodatek ludzie, którym ufałem, cały czas mnie oszukiwali.
— Zgubiłam się — powiedziała Zebra, jednak ton jej głosu wskazywał, że to nieprawda. Niekoniecznie wszystko rozumiała, ale na pewno słyszała i zapamiętała.
— Nie jesteś tym, za kogo się podajesz, Zebro.
Pokręciła lekko głową, jakby kpiła z absurdalności takiego przypuszczenia, ale przesadziła. Nie jestem najlepszym na świecie kłamcą, ale Zebra też nim nie była. Obydwoje powinniśmy założyć kółko samopomocy.
— Jesteś szalony, Tanner. Zawsze myślałam, że stoisz trochę na krawędzi, ale teraz już wiem: znacznie ją przekroczyłeś.
— W nocy, kiedy mnie znalazłaś, pracowałaś dla niego. Od kiedy się spotkaliśmy. Historia z sabotażem to tylko przykrywka, dobry kamuflaż. — Zszedłem z platformy; nagle poczułem się bezbronny, jakby mocniejszy poryw wiatru mógł mnie zepchnąć w dół, ku Mierzwie. — Być może rzeczywiście zostałem porwany przez Graczy. Ale już wcześniej miałaś na mnie oko. Sądziłem, że pozbyłem się ogona, który Reivich mi doczepił — Quirrenbacha. Jednak musiał być jeszcze ktoś, kto trzymał się z dala, więc nie rzucał się w oczy. Ale mnie zgubiłaś. Dopiero gdy Waverly włożył mi do czaszki implant myśliwski, mogłaś mnie dalej śledzić. Jak ci się dotąd podoba moja opowieść?
— Jest szalona — stwierdziła bez przekonania.
— Czy chcesz wiedzieć, jak na to wpadłem? Jeśli nie liczyć drobnych szczegółów, które nie pasowały?
— Wpraw mnie w zdumienie.
— Nie powinnaś była wspominać Quirrenbacha. Nigdy nie wymieniłem jego nazwiska. Bardzo uważałem, by tego nie zrobić, na wypadek, gdybyś się przypadkiem przejęzyczyła i je wymieniła. Zdaje się, że miałem szczęście.
— Ty sukinsynu. — Powiedziała to słodkim tonem i gdyby ktoś nas obserwował z pewnej odległości, mógłby uznać, że to wyraz uczucia, imię, które nadają sobie kochankowie. — Przebiegły z ciebie sukinsyn, Tanner.
Uśmiechnąłem się.
— Mogłaś się usprawiedliwić, gdybyś chciała. Mogłabyś stwierdzić, że Dominika wymieniła jego nazwisko. Częściowo oczekiwałem, że to zrobisz, i nie jestem całkiem pewien, jak bym zareagował. Ale to wszystko teoria, prawda? Teraz wiemy, kim jesteś.