— Ciekawe, jakie są te drobne szczegóły.
— Duma zawodowa?
— Coś w tym rodzaju.
— Zbyt mi to wszystko ułatwiłaś, Zebro. Zostawiłaś swój pojazd aktywny, bym mógł go ukraść. Zostawiłaś swą broń w dostępnym miejscu oraz wystarczającą ilość pieniędzy. Chciałaś, żebym to zrobił, prawda? Chciałaś, bym skradł te rzeczy, ponieważ wtedy wiedziałabyś na pewno, kim jestem. Że przybyłem zabić Reivicha.
Wzruszyła ramionami.
— To wszystko?
— Nie, jeszcze nie. — Owinąłem się ciaśniej płaszczem Vadima. — Ponadto kochaliśmy się już na pierwszym spotkaniu, nie bacząc na fakt, że ledwo mnie znałaś. Nawiasem mówiąc, było dobrze.
— Nie pochlebiaj mi. Ani sobie, skoro o tym mówimy.
— Ale za drugim razem, choć okazałaś ulgę, nie powiedziałbym, byś się szczególnie ucieszyła z mojego widoku. I nie czułem, żeby między nami przechodziły jakieś sygnały erotyczne. Przynajmniej nie od ciebie. Zajęło mi to chwilę, nim pojąłem dlaczego. Teraz to rozumiem. Pierwszym razem potrzebowałaś bliskości, ponieważ miałaś nadzieję, że dzięki temu się wygadam. Tak więc skusiłaś mnie, bym z tobą spał.
— Istnieje taka rzecz, jak wolna wola, Tanner. Nie musiałeś iść ze mną, chyba że przyznajesz, że twoim mózgiem rządzi kutas. Nie odnoszę wrażenia, żebyś czegoś żałował.
— Prawdopodobnie dlatego, że nie żałuję. Gdybyś nawet zaczęła za drugim razem jakąś grę wstępną, byłbym na to zbyt zmęczony… jednak nie było tego w planach, prawda? Wtedy już wiedziałaś wszystko, czego potrzebowałaś. A pierwszy raz był ściśle profesjonalny. Spałaś ze mną dla informacji.
— Której nie otrzymałam.
— Nie, ale to nie miało znaczenia. Dostałaś ją później, kiedy ulotniłem się z twoim karabinem i linówką.
— Co za łzawa historia.
— Z mojego punktu widzenia… — Zerknąłem za krawędź. — Z mojego punktu widzenia, pozycji, to historia, która może się skończyć epizodem twojego bardzo długiego spadania w dół. Wiesz, że podróżowałem bardzo długo, żeby zabić Reivicha. Czy przeszło ci przez myśl, że mogę nie mieć skrupułów, zabijając kogoś, kto spróbuje mi w tym przeszkodzić?
— Masz pistolet w kieszeni. Wykorzystaj go, jeśli ci to poprawi samopoczucie.
Sięgnąłem do pistoletu, by sprawdzić, czy ciągle go mam, a potem trzymałem rękę w kieszeni.
— Mógłbym cię teraz zabić.
Trzeba przyznać, że udało jej się nie drgnąć.
— Bez wyjmowania dłoni z kieszeni?
— Proszę, spróbuj. — Brzmiało to jak scenariusz odgrywany na próbie. Czuło się także, że nie mamy innego wyboru, jak iść za scenariuszem, bez względu na to, jaki będzie jego koniec.
— Czy naprawdę sądzisz, że trafiłbyś mnie w ten sposób?
— To nie byłby pierwszy raz, kiedy zabijam kogoś, wypaliwszy pod takim kątem. — Ale, dodałem w myślach, będzie to pierwszy raz, kiedy świadomie zamierzam to zrobić. Przecież nie miałem zamiaru zabijać Gitty. Nie byłem również pewien, czy naprawdę chcę zabić Zebrę.
Nie miałem zamiaru zabijać Gitty…
Próbowałem o tym nie myśleć, ale jak w labiryncie z jedynym wyjściem, moje myśli zawsze powracały do tamtej chwili. Teraz, długo tłumione, napłynęły znowu, wezbrały i eksplodowały jak banda kibiców piłki nożnej włażąca na boisko. Nie wspominałem tego wcześniej. Gitta umarła, owszem, ale kunktatorsko unikałem zbyt dokładnego rozpatrywania tamtych wydarzeń. Zginęła podczas ataku — więc o czym tu jeszcze myśleć? O niczym.
Z wyjątkiem prostego faktu, że to ja ją zabiłem.
Oto co pamiętałem.
Gitta obudziła się pierwsza. Pierwsza usłyszała, jak atakujący przeszli przez kordon, schowani w stroboskopowych błyskawicach burzy elektrycznej. Jej krzyki przestrachu mnie obudziły, nagie ciało naprężyło się obok. Zobaczyłem sylwetki trzech kształtów rzucone na tkaninę namiotu, niby postacie w teatrze cieni. Przy każdym impulsie błyskawic byli gdzie indziej — czasami jeden z nich, czasami dwaj, czasami wszyscy trzej. Słyszałem wrzaski — rozpoznawałem po pojedynczych krzykach któregoś z naszych ludzi. Wrzaski bardzo krótkie i skoncentrowane, jak zadęcie w fanfary.
Ślady jonizacyjne poprzecinały namiot, a burza z siłą wdarła się przez przecięcia niczym potwór z deszczu i wiatru. Położyłem dłoń na ustach Gitty i sięgnąłem pod poduszkę po pistolet — włożyłem go tam przed snem. Poczułem satysfakcję, gdy wymacałem chłodną wymodelowaną kolbę.
Ześlizgnąłem się z koi. Od chwili, gdy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że nastąpił atak, minęły najwyżej dwie sekundy.
— Tanner?! — zawołałem, ledwo słysząc własny głos na tle lamentów burzy. — Tanner, gdzie się do diabła podziewasz?
Zostawiłem Gittę pod cienkim kocem. Drżała mimo gorąca i wilgoci.
— Tanner?
Moje nocne widzenie zaczęło się włączać, szczegóły wnętrza zniszczonego namiotu wpełzały z szarawą wyrazistością. To była dobra modyfikacja, warta ceny, jaką zapłaciłem Ultrasom. Dieterling przekonał mnie do zakupu, gdy sam poddał się takiej modyfikacji. Rzeźba genowa polegała na tym, że warstwa odbijającego materiału — substancja organiczna zwana tapetum — została ułożona za siatkówką. Tapetum odbijało światło, maksymalizując absorpcję. Nawet przesuwało długość fali odbitego światła, żarząc się przy optymalnej czułości siatkówki. Ultrasi powiedzieli, że jedyną wadą rzeźby — jeśli można to nazywać wadą — jest to, że gdy ktoś zaświeci mi w twarz jasnym światłem, będzie mu się wydawało, że moje oczy błyskają. Nazywali to oczoblaskiem.
Ale mnie ta cecha się raczej podobała. Będę widział wszystkich znacznie wcześniej, niż oni zdążą zobaczyć mój oczoblask.
Rzeźba oczywiście sięgała znacznie głębiej. Napakowali moją siatkówkę genowo zmodyfikowanymi pręcikami o efektywności w wykrywaniu fotonów zbliżonej do optymalnej, a to dzięki zmodyfikowanym formom podstawowym światłoczułych pigmentów chromoproteinowych; wystarczyło wykrzywić parę genów na chromosomie X. Dodano mi gen, w normalnych warunkach dziedziczony tylko przez kobiety, który pozwalał rozróżniać niuanse czerwieni, jakich sobie nigdy wcześniej nie wyobrażałem. Miałem nawet skupisko komórek uzyskanych od węży, szczeliny umieszczone wokół obrzeży moich rogówek, które były zdolne do rejestrowania bliskiej podczerwieni i ultrafioletu i które wytworzyły połączenia nerwowe do moich centrów optycznych. Przetwarzałem tę informację jako wizualną nakładkę na zwykłe pole widzenia, w sposób, jaki czynią to węże. Ale wężowe widzenie musiałem dopiero aktywować. Podobnie jak wszystkie moje zdolności były aktywowane i wyłączane przez specjalnie zaprojektowane retrowirusy, wyzwalające krótkie, kontrolowane destrukcje, budujące lub demontujące niezbędne struktury komórkowe w ciągu kilku dni. Potrzebowałem jednak czasu, by nauczyć się właściwego wykorzystywania każdej z tych cech. Najpierw wzmocnione nocne widzenie; później barwy spoza normalnego zakresu.
Przepchnąłem się przez przepierzenie namiotu, do części Tannera, gdzie nadal stał nasz stolik szachowy — z matem, którego mu jak zwykle dałem.
Tanner — miał na sobie tylko parę szortów khaki — klęczał przy swej koi jak człowiek zawiązujący sznurowadła lub badający pęcherz na stopie.
— Tanner?
Podniósł na mnie wzrok, dłonie miał zanurzone w czymś czarnym, z jego ust wydobywał się jęk. Kiedy wyostrzył mi się wzrok, zobaczyłem dlaczego: poniżej kostki nie miał prawie stopy, a to, co pozostało, wyglądało raczej na węgiel drzewny niż na ludzkie ciało i jak węgiel drzewny mogło się rozpaść na kawałki przy byle dotknięciu.