Teraz rozpoznałem swąd spalonego ludzkiego ciała.
Przestał jęczeć, nagle, jakby jakiś podprogram w jego mózgu uznał, że to odruch nie mający bezpośredniego znaczenia dla przeżycia, i skasował ból. A potem Tanner przemówił, bardzo wyraźnie, z dziwnym spokojem.
— Jestem ranny, dość ciężko, jak prawdopodobnie widzisz. Nie będziesz miał ze mnie wielkiego pożytku. — Po chwili dodał: — Co się stało z twoimi oczyma?
Jakiś człowiek wszedł przez dziurę w jednej ze ścian. Gogle noktowizyjne zwisały mu z szyi, promień latarki przytwierdzonej do pistoletu zatańczył na nas i znieruchomiał na mojej twarzy. Kameoflaż mężczyzny zająknął się, dostosowując do wnętrza namiotu.
Wypatroszyłem intruza wystrzałem.
— Nic się nie stało z moimi oczyma — powiedziałem, gdy powidok wyładowania mojej broni rozpuścił się do różowego siniaka w kształcie kciuka w moim polu widzenia. Przekroczyłem trupa napastnika, ostrożnie, by nie wejść bosą stopą w rozchlapane kiszki. Podszedłem do stojaka z bronią i wyciągnąłem ogromny, lecz obecnie zbyteczny, bosoniczny karabin promieniowy — zbyt ciężki, by wykorzystywać go przeciwko tak bliskiemu przeciwnikowi — i rzuciłem go na koję Tannera.
— Oczy mam w porządku. Teraz użyj tego jako kuli i zacznij zarabiać na swoją płacę. Jeśli z tego wyjdziemy, sprawimy ci nową stopę, więc traktuj to tylko jako chwilową stratę.
Tanner zerknął na karabin, a potem znowu na ranę, jakby oceniając jądno i drugie.
I wtedy ruszyłem.
Oparłem się całym ciężarem ciała na kolbie karabinu bosonowego i próbowałem zepchnąć ból do jakiegoś zamkniętego przedziału w tyle mózgu. Stopę miałem zniszczoną, ale — jak słusznie zauważył Cahuella — mogłem żyć bez niej; strzał bardzo profesjonalnie przyżegł ranę i jeśli zdołałbym przeżyć atak, uzyskanie nowej stopy będzie tylko kwestią kilku tygodni niewygód. W swoim życiu zniosłem gorsze rany, gdy jako regularny żołnierz walczyłem przeciwko Koalicji Północnej. Ale mój mózg nie chciał tego tak traktować. Otrzymywał informację, że części mnie już nie ma, i nie wiedział, jak sobie poradzić z tym brakiem.
Światło — ostre, niebieskie i sztuczne — przebiło namiot. Dwaj wrogowie — naliczyłem trzech, zanim ten leżący mnie postrzelił — wciąż byli na zewnątrz. Nasz duży namiot mógł uchodzić za kwaterę większych sił, niż mieliśmy w rzeczywistości, więc napastnicy najpierw otworzą dławiący ogień, by wszystkich zlikwidować.
Przeszedłem do trupa, a moje pole widzenia ciemniało na skraju, jakbym patrzył przez tubę złowróżbnych obłoków. Przyklęknąłem, odpiąłem mu latarkę i gogle noktowizyjne. Cahuella strzelał na oślep w niemal zupełnej ciemności i choć strzał wypadł odrobinę za nisko jak na mój gust, był skuteczny. Wspomniałem, jak zaledwie kilka godzin temu strzelał w noc, jakby znajdowało się tam coś, co tylko on spostrzegał.
— Ultrasi zrobili coś tobie i Dieterlingowi — mówiłem, zaciskając zęby i mając nadzieję, że mówię zrozumiale.
— To dla nich nic — odparł i odwrócił się do mnie. Widziałem jego szeroki tors. — Oni wszyscy to mają. Na swoich statkach żyją w prawie zupełnej ciemności, bo kiedy zostawią za sobą światło słoneczne, chcą się kąpać w chwale wszechświata. Przeżyjesz, Tanner?
— Jeśli w ogóle ktoś z nas przeżyje. — Nasadziłem gogle noktowizyjne na oczy i zobaczyłem, jak pokój jaśnieje w odcieniach wściekłej zieleni. — Nie utraciłem dużo krwi, ale zaraz nastąpi szok, nie będziesz miał ze mnie wielkiego pożytku.
— Weź pistolet, coś użytecznego przy bliskich odległościach. Postaramy się jak najbardziej im zaszkodzić.
— Gdzie Dieterling?
— Nie wiem. Może nie żyje.
Automatycznie wyciągnąłem ze stojaka poręczny pistolet, przełączyłem ogniwa amunicyjne w stan gotowości. Usłyszałem przenikliwy jęk, kiedy ładowały się kondensatory.
Z sąsiedniej komory namiotu dobiegł krzyk Gitty.
Cahuella minął mnie, a potem stanął jak wryty tuż za przepierzeniem. Omal go nie przewróciłem, gdy kuśtykałem, podpierając się kolbą karabinu boserowego. Nie potrzebowałem teraz gogli, gdyż pomieszczenie było oświetlone świetlówkami namiotu, które Gitta najwidoczniej zapaliła. Stała pośrodku pomieszczenia zawinięta w beżowy koc.
Za nią stał napastnik, jedną ręką odciągał jej głowę do tyłu za włosy, drugą przykładał obrzydliwy ząbkowany nóż do wygiętej białej szyi.
Już nie krzyczała, cicho łapała powietrze.
Trzymający ją mężczyzna zdjął hełm. To nie był Reivich, ale zwykły bandyta średniej klasy. Podczas wojny mógł walczyć wraz ze mną, przeciwko mnie, albo po obu stronach. Miał malunki na twarzy, a czarne włosy zawiązał w węzeł na szczycie głowy, jak samuraj. Nie można powiedzieć, że się uśmiechał — sytuacja była na to zbyt napięta — ale coś w wyrazie jego twarzy mówiło, że świetnie się bawi.
— Możecie się zatrzymać albo podejść krok bliżej — powiedział głosem bez akcentu i zdumiewająco rzeczowo. — I tak zamierzam ją zabić. To tylko kwestia czasu.
— Twój przyjaciel nie żyje — powiedział niepotrzebnie Cahuella. — Jeżeli zabijesz Gittę, zabiję też ciebie. Tylko za każdą sekundę jej cierpienia odpłacę ci godziną. Czy to hojna oferta?
— Pieprz się — odpowiedział mężczyzna i przeciągnął ostrzem po szyi Gitty. Pod śladem nacięcia pojawiła się gąsienica krwi, ale napastnik starał się nie zanurzać noża zbyt głęboko. Dobrze operuje nożem, pomyślałem. Ciekawe, jakim treningiem doszedł do takiej precyzji.
Gitta, trzeba jej to przyznać, drgnęła ledwie dostrzegalnie.
— Mam dla was wiadomość — powiedział. Uniósł nieco ostrze, na którym szkarłat był wyraźnie widoczny. — To od Argenta Reivicha. Czy to was jakoś zaskakuje? Nie powinno, ponieważ, jak rozumiem, spodziewaliście się go. Tylko nie tak wcześnie.
— Ultrasi nas okłamali — powiedział Cahuella.
Mężczyzna uśmiechnął się, ale tylko przez moment. Przyjemność wyrażał oczami zwężonymi do ekstatycznych szczelin. Zrozumiałem, że mamy do czynienia z psychopatą i jego reakcje są nieprzewidywalne.
Nie będzie wynegocjowanej ugody.
— Są między nimi frakcje — wyjaśnił mężczyzna. — Zwłaszcza między załogami. Orcagna was okłamał. Nie musicie tego brać do siebie. — Jego ręka znowu zacisnęła się na nożu. — A teraz, Cahuello, czy byłbyś tak miły i odłożył ten pistolet?
— Zrób to — szepnąłem, nadal stojąc za jego plecami. — Prawie cały jest schowany za Gittą. Nie trafisz go.
— Nie wiecie, że szeptać jest niegrzecznie? — zapytał mężczyzna.
— Zrób to — syknąłem. — Jeszcze mogę ją ocalić. Cahuella upuścił pistolet.
— Dobrze — szepnąłem. — Teraz słuchaj uważnie. Mogę go stąd trafić, nie raniąc Gitty. Ale stoisz na linii strzału.
— Mów do mnie, dupku. — Mężczyzna nacisnął nożem jej skórę, tak że ostrze zagłębiło się w szyi, tworząc rowek, ale jej nie przecięło. Wystarczy moment, a tętnica szyjna zostanie przecięta.
— Mam zamiar strzelić przez ciebie — powiedziałem do Cahuelli. — To broń promieniowa, więc ważna jest tylko linia celowania. Wystrzelę pod takim kątem, że nie uszkodzę żadnego istotnego organu. Przygotuj się.
Ręka napastnika docisnęła nóż i rowek, nagle rozdarty, wypełnił się krwią. Czas zwolnił… obserwowałem, jak zbir zaczyna przeciągać nożem po gardle kobiety.