Cahuella zaczął coś mówić.
Wystrzeliłem.
Cienki promień przegryzł go, wchodząc w plecy około trzech centymetrów na lewo od kręgosłupa, w górnym rejonie lędźwi, w okolicach dwudziestego lub dwudziestego pierwszego kręgu. Miałem nadzieję, że nie trafiłem w żyłę podobojczykową i że kąt promienia skieruje swą energię między lewe płuco i żołądek. Ale nie była to chirurgia precyzyjna i wiedziałem, że Cahuella może uważać się za szczęściarza, jeśli promień go naprawdę nie zabije. Wiedziałem również, że jeśli byłaby to kwestia ocalenia Gitty, on całkowicie zaakceptowałby ten warunek, a nawet rozkazał, bym tak właśnie rozwiązał sytuację. Zresztą nie przejmowałem się zbytnio Cahuellą, ponieważ pozycja Gitty skutecznie ograniczała mi wybór kątów. Chodziło o ocalenie Gitty, bez względu na to, co stanie się przy okazji z jej mężem.
Promień cząsteczek tryskał przez jedną dziesiątą sekundy, chociaż ślad jonowy pozostawał jeszcze długo, a tor strzału wypalił mi się w polu widzenia. Cahuella upadł na ziemię przede mną, jak worek zboża opuszczony z sufitu.
To samo stało się z Gittą — miała pięknie wywierconą dziurę w czole, oczy nadal otwarte i na pozór czujne, a krew sączyła się z rany w gardle.
Chybiłem.
Nie dało się zaprzeczyć, złagodzić lub osłodzić tego żrącego przesłania. Chciałem ją ocalić, ale cóż znaczą intencje? Czerwona woalka zasnuła jej oczy. Strzeliłem do Gitty, celując w mężczyznę, który przykładał jej nóż do gardła.
Promień wcale go nie trafił.
Zawiodłem. W tym jedynym momencie, gdy tak wiele ode mnie zależało, gdy naprawdę myślałem, że mogę wygrać — zawiodłem. Zawiodłem siebie i Cahuellę, jego ogromne zaufanie, jakie we mnie pokładał. Został poważnie ranny, ale przy odpowiedniej pielęgnacji mógł przeżyć.
Dla Gitty jednak nie było już ratunku. Zastanawiałem się, kto miał więcej szczęścia.
— Co się dzieje? — spytała Zebra. — Tanner, co się dzieje? Nie patrz tak na mnie, proszę. Zaczynam myśleć, że rzeczywiście mógłbyś to zrobić.
— Podaj mi choć jeden powód, dla którego nie powinienem?
— Tylko prawda. Nieznacznie potrząsnąłem głową.
— Przykro mi, ale właśnie mi ją przedstawiłaś i nie wystarczyła.
— To nie wszystko. — Mówiła cicho, z pewną ulgą. — Nie pracuję już dla niego, Tanner. On myśli, że tak, ale ja go zdradziłam.
— Reivicha?
Skinęła głową, po czym ją spuściła, tak że widziałem jedynie jej oczy.
— Kiedy mnie okradłeś, zrozumiałam, że to przed tobą Reivich ucieka. Wiedziałam, że to ty jesteś zabójcą.
— Nie wymagało to wielkiej dedukcji.
— Nie, ale chodziło o pewność. Reivich chciał, by tego człowieka izolowano i usunięto ze sceny. Nie owijając w bawełnę — zabito.
Skinąłem głową.
— Właśnie.
— Miałam to zrobić natychmiast po zdobyciu dowodów, że jesteś zabójcą. W ten sposób Reivich załatwiłby sprawę raz na zawsze — nie musiałby się martwić, że zabito niewłaściwego człowieka i że prawdziwy zabójca nadal gdzieś buszuje.
— Miałaś sporo okazji, by mnie zabić. — Rozluźniłem dłoń trzymającą pistolet. — Więc dlaczego tego nie zrobiłaś?
— Byłam tego bliska. — Zebra mówiła teraz ciszej, głosem stłumionym, choć w zasięgu słuchu nie widzieliśmy nikogo. — Mogłam to zrobić w mieszkaniu, ale się zawahałam. Wybacz. Potem więc pozwoliłam ci zabrać karabin i wagonik, wiedząc, że i tak obydwie te rzeczy też mogę śledzić.
— Powinienem się zorientować. Takie to mi się wtedy wydało podejrzanie łatwe.
— Mam dość rozsądku, by takie rzeczy nie zdarzały się przypadkowo. Oczywiście był jeszcze inny sposób śledzenia cię. Nadal miałeś wszczepiony implant Gry. — Przerwała. — Potem rozbiłeś wagonik i kazałeś usunąć implant. Pozostawał tylko karabin, ale nie otrzymywałam z niego wyraźnego sygnału. Może uszkodziłeś go podczas wypadku linówki.
— Potem zadzwoniłem do ciebie ze stacji, po wizycie u Dominiki.
— I powiedziałeś mi, gdzie będziesz później. Najęłam Pransky’ego. Dobrze się spisał, nie sądzisz? Przyznaję, jego kwalifikacje towarzyskie wymagają nieco szlifu, ale nie płaci się ludziom tego typu za wdzięk i dyplomację. — Zebra nabrała tchu i wytarła sobie warstwę deszczu z czoła, odsłaniając pas czystego ciała pod wodą i sadzą. — Choć nie jest tak dobry jak ty. Widziałam, jak zaatakowałeś Graczy — w jaki sposób zraniłeś troje z nich i porwałeś czwartego, kobietę. Miałam cię na muszce cały czas, kiedy to się działo, mogłam otworzyć ci czaszkę z odległości kilometra i nawet by cię nie zaswędziało, nim twój mózg nie walnąłby w ziemię. Ale nie mogłam tego zrobić. Po prostu nie mogłam cię zabić w ten sposób. Wtedy właśnie zdradziłam Reivicha.
— Czułem, że ktoś mnie obserwuje. Zupełnie nie przyszło mi na myśl, że to ty.
— A nawet gdybyś się domyślił, czy odgadłbyś, że od zabicia ciebie dzieliło mnie mrugnięcie okiem?
— Karabin snajperski sterowany ruchami oka? No, no, cóż taka miła dziewczyna jak ty robi z czymś takim?
— I co teraz, Tanner?
Wyjąłem pustą dłoń z kieszeni, niczym iluzjonista, którego sztuczka spektakularnie się nie udała.
— Nie wiem — powiedziałem. — Ale tu na zewnątrz jest mokro, a ja potrzebuję drinka.
TRZYDZIEŚCI JEDEN
Matuzalem niewiele się zmienił od czasu, gdy oglądałem go ostatni raz. Unosił się w zbiorniku jak monstrualna rybia góra lodowa. Teraz również wokół niego zgromadził się tłumek — ludzie stali przy tym geriatrycznym cudzie kilka minut, a potem zdawali sobie sprawę, że to tylko wielka stara ryba i że pominąwszy jej rozmiary, nie jest bardziej interesująca od młodszych, chudszych, zwinniejszych karpi, cieszących się życiem w innych stawkach. Co gorsza, zauważyłem, że odwiedziny u Matuzalema psuły wszystkim nastrój. Ryba miała w sobie coś rozczarowującego i niezwykle przygnębiającego. Może wszyscy się bali, że Matuzalem jest uosobieniem bezwładnej szarej masy ich własnej przyszłości?
Piliśmy z Zebrą herbatę i nikt nie zwracał na nas uwagi.
— Mógłbyś powtórzyć nazwisko tej kobiety?
— Chanterelle Sammartini — powiedziałem.
— Pransky nigdy nie wyjaśnił, co się z nią stało. Byliście razem, kiedy cię znalazł?
— Nie — powiedziałem. — Pokłóciliśmy się. Zebra dość udatnie odegrała zaskoczenie.
— Czy to nie jest samo przez się oczywiste? Mam na myśli to, że jeśli już kogoś porywasz, zakładasz na ogół, że wyniknie między wami pewna różnica zdań?
— Nie porwałem jej. Zaprosiłem ją, by zabrała mnie do Baldachimu.
— Za pomocą pistoletu.
— Inaczej nie przyjęłaby zaproszenia.
— Co racja, to racja. I szachowałeś ją pistoletem cały czas, gdy byliście tu na górze?
— Nie — wyjaśniłem. Czułem się trochę skrępowany, omawiając ten temat. — Okazało się to niepotrzebne. Odkryliśmy, że potrafimy tolerować swoje towarzystwo bez pistoletu.
— Ty i bogaty dzieciak z Baldachimu naprawdę się dogadaliście?
— W pewnym sensie — odparłem, czując się dziwnie zepchnięty do defensywy.
Po drugiej stronie atrium Matuzalem poruszył płetwą brzuszną i ten nieoczekiwany ruch — nie bacząc, że był to gest niewielki i może bezwolny — wywołał pewne poruszenie wśród gapiów, jakby naraz poruszyła się statua. Zastanawiałem się, jaki proces synaptyczny spowodował ten ruch, czy stała za nim jakaś intencja, czy też — jak poskrzypywanie w starym domu — Matuzalem od czasu do czasu po prostu się poruszał, nie zbliżając się do myślenia bardziej niż drzewo.