Выбрать главу

— Więc namówił kogoś, by przyjął jego postać.

— Namawianie nie było potrzebne. Człowiek był bardziej niż chętny.

— Ktoś pragnący śmierci? Pokręciła głową.

— Nie bardziej niż inni nieśmiertelni w Baldachimie. Chyba nazywa się Voronoff, ale nie wiem na pewno, gdyż nigdy nie byłam tak blisko Reivicha. Nie słyszałeś o Voronoffie, ale jego nazwisko w kręgach Baldachimu jest dość dobrze znane. To jeden z najbardziej ekstremalnych Graczy. Dla niego polowanie zawsze będzie zbyt uładzone. Jest też dobry, inaczej już byłby trupem.

— Mylisz się — powiedziałem. — Słyszałem o Voronoffie.

Opowiedziałem jej o mężczyźnie, którego widziałem, jak skakał we mgłę Rozpadliny, gdy Sybilline zabrała mnie do restauracji na łodydze.

— To się zgadza — powiedziała. — Voronoff bierze udział w każdym przedsięwzięciu, które łączy się z ekstremalnym ryzykiem osobistym, pod warunkiem, że trzeba w nim się wykazać sporymi umiejętnościami. Niebezpieczne sporty, wszystko, co daje prawdziwego adrenalinowego kopa i co go pcha do cienkiej granicy między śmiertelnością a jego własną długowiecznością. Teraz już nigdy się nie zniży do polowania; uznał je za rozrywkę, a nie prawdziwą grę. Nie z powodu braku fair play, ale dlatego, że nie ma w nim osobistego ryzyka uczestników.

— Oczywiście z wyjątkiem jednego uczestnika.

— Wiesz przecież, co mam na myśli. Zamilkła.

— Ludzie w rodzaju Voronoffa to ekstremiści — ciągnęła po chwili. — W ich przypadku zwykłe metody walki z nudą już nie działają. Jakby wyrobili sobie odporność na nudę. Potrzebują czegoś mocniejszego.

— Ustawić się na linii ognia?

— To było pod kontrolą. Voronoff miał sieć szpiegów, którzy cię stale śledzili. Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś, że go widzisz, on już cię widział od dawna. — Przełknęła ślinę. — Za pierwszym razem postarał się, by Matuzalem był między tobą a nim. To nie przypadek. Bardziej panował nad wydarzeniami, niż ci się wydaje.

— To był błąd. Za bardzo mi to ułatwił. Dzięki temu zacząłem się zastanawiać, co się dzieje.

— Owszem — potwierdziła Zebra tonem osoby poinformowanej — ale wtedy było za późno, by go powstrzymywać. Voronoff już nad sobą nie panował.

Spojrzałem w jej niewyraźnie pręgowaną twarz. Nie musiałem jej zachęcać do dalszych wywodów.

— Voronoff za bardzo polubił swą rolę. Pasowała do niego zbyt dobrze. Przez dłuższy czas działał tak, jak miał działać — utrzymywać dyskretną odległość; nigdy nie pozwalał, byś go zobaczył. Pomysł polegał na tym, że umieści ślad szczegółów, prowadzących do niego, ale w taki sposób, żebyś myślał, że sam wykonałeś całą pracę. Ale on chciał więcej.

— Więcej niebezpieczeństwa.

— Tak — odparła zdecydowanie. — Zostawianie śladów i oczekiwanie, że za nimi pójdziesz, nie wystarczyło Voronoffowi.

Zaczął się częściej pokazywać. Coraz bardziej ryzykował, ale stale panował nad sytuacją. Dlatego powiedziałam, że jest dobry. Reivichowi jednak z oczywistych względów to się nie podobało. Voronoff już mu nie służył. Służył sobie; znalazł nowy sposób odparcia nudy. I myślę, że z tego punktu widzenia granie tej roli okazało się skuteczne.

— Jak dla mnie, to nie.

Wstałem, omal nie przewracając stołu. A moja dłoń już rozpoczęła podróż do kieszeni.

— Tanner! — zawołała Zebra, łapiąc mój płaszcz, kiedy od niej odchodziłem. — Zabicie go nic nie zmieni.

— Voronoff — powiedziałem z mocą. Nie krzyczałem, lecz dobrałem siłę głosu, by być słyszanym, jak aktor. — Voronoff, odwróć się i odejdź od tłumu.

Pistolet błysnął mi w ręce i ludzie po raz pierwszy zaczęli go dostrzegać.

Mężczyzna, który wyglądał jak Reivich, spojrzał mi w oczy; udało mu się nie okazać zbyt wielkiego zdziwienia. Ale nie był jedynym, który spojrzał mi w oczy. Zdołałem skupić na sobie uwagę wszystkich, a ci, którzy nie próbowali odczytać wyrazu mojej twarzy, skoncentrowali się na pistolecie. Jeśli polowanie było tak powszechne wśród mieszkańców Baldachimu, jak sądziłem, wielu z tych ludzi umiało się posługiwać bronią o znacznie większej mocy, niż mój pistolet. Ale nigdy w tak publicznym miejscu; nigdy z taką prymitywną wulgarnością. Spoglądano na mnie z osłupieniem i odrazą, jakbym siusiał na klomb wokół stawku z karpiami.

— Może mnie nie usłyszałeś, Voronoff. — W moich uszach własny głos dźwięczał przyjemnie i rozsądnie. — Wiem, kim jesteś i o co w tym wszystkim chodzi. Jeśli o mnie coś niecoś wiesz, na pewno wiesz również, że jestem zdolny do wykorzystania tego. — Broń trzymałem teraz w dwóch dłoniach i celowałem w jego stronę. Stałem w lekkim rozkroku.

— Rzuć to, Mirabel.

To nie był głos, który ostatnio słyszałem; nie dobiegał też z tłumu. Na karku poczułem dotknięcie delikatnego metalicznego zimna.

— Ogłuchłeś? Powiedziałem: rzuć to. Szybko, albo twoja głowa spadnie tuż za nim.

Zacząłem opuszczać broń, ale mojemu rozmówcy z tyłu to nie wystarczyło. Zwiększył nacisk na moją szyję w sposób, który jednoznacznie sugerował, że upuszczenie pistoletu leży w moim najlepszym interesie.

Puściłem broń.

— Ty. — Mężczyzna najwidoczniej zwracał się do Zebry. — Kopnij do mnie pistolet i niczego twórczo nie kombinuj.

Zrobiła, co jej kazano.

Zobaczyłem, jak na skraju mojego pola widzenia wysuwa się ręka i chwyta pistolet z ziemi — nacisk broni na mój kark lekko się zmienił, kiedy człowiek klęknął. Ale mężczyzna był dobry. Mogłem to powiedzieć, więc — podobnie jak Zebrę — nie kusiło mnie, by choćby myśleć o kombinowaniu. To dobrze, ponieważ siły twórcze zupełnie mnie opuściły.

— Voronoff, ty głupcze — usłyszałem za plecami głos mężczyzny. — Patrz, w co nas omal nie wpakowałeś. — Usłyszałem szczękające dźwięki, gdy sprawdzał pistolet, a potem rozbawione gwizdnięcie ukrytego mówcy, którego głos niemal rozpoznawałem. — Pusty. Ta cholerna rzecz była cały czas nienabita.

— To dla mnie nowość — oznajmiłem.

— Ja to zrobiłam. — Zebra wzruszyła ramionami. — Chyba nie masz mi tego za złe? Czułam, że w końcu możesz wycelować we mnie, więc przedsięwzięłam środki ostrożności.

— Następnym razem nie trudź się — poradziłem.

— I tak nie miało to znaczenia — powiedziała Zebra, nędznie maskując irytację. — Nigdy nawet nie próbowałeś wypalić z tej pieprzonej rzeczy.

Wzniosłem oczy, jakbym usiłował zerknąć za swoją głowę.

— Czy masz coś wspólnego z tym błaznem?

Wtedy poczułem ostry ból między uszami. Mężczyzna zwrócił się głośno do gapiów:

— Wszystko w porządku. To służba bezpieczeństwa Baldachimu. Sytuacja jest opanowana.

Kątem oka dostrzegłem błysk znaczka identyfikacyjnego — oprawną w skórę kartę, ozdobioną przesuwającymi się danymi, którą mężczyzna machał w stronę tłumu.

Chyba odniosło to pożądany skutek — połowa ludzi odpłynęła, a inni próbowali udawać, że to, co się dzieje, nigdy naprawdę ich nie interesowało. Nacisk na kark zelżał; człowiek obszedł mnie i przyciągnął sobie krzesło. Voronoff również dołączył do nas: dokładna kopia Reivicha, prezentująca się z grymasem niezadowolenia na twarzy.