Выбрать главу

— Przepraszam, że popsułem ci zabawę — powiedziałem.

Drugim mężczyzną okazał się Quirrenbach, choć od czasu naszego ostatniego spotkania zmienił wygląd. Był wredniejszy, chudszy, a także znacznie mniej cierpliwy i do tego zakłopotany. Pistolet w jego ręku był tak mały i delikatny, że mógłby uchodzić za gadżetowatą zapalniczkę.

— Jak idzie z symfonią?

— To było podstępne z twojej strony tak mnie zostawić. Powinienem ci podziękować za zwrot pieniędzy uzyskanych za moje eksperientale, ale wybacz: nie zaleję cię wdzięcznością.

— Miałem robotę do wykonania. Ty nie byłeś w nią wkalkulowany.

— Jak ta robota wygląda obecnie? — spytał Voronoff, nadal szyderczo się uśmiechając. — Czas na przemyślenia, Mirabel?

— Ty mi to powiedz.

Quirrenbach błysnął szerokim uśmiechem.

— Twarde słowa osoby, która nawet nie wiedziała, że ma nienaładowany pistolet. Może nie jesteś takim agresywnym zuchem, jak nam mówiono. — Poczęstował się moją herbatą, ani na chwilę nie spuszczając mnie z oczu. — A nawiasem mówiąc, skąd wiedziałeś, że to nie Reivich?

— Zgadnij — wtrąciła Zebra.

— Mógłbym cię zabić za to, że nas zdradziłaś — rzucił jej Quirrenbach. — Ale akurat w tej chwili nie jestem pewien, czy zdołam zmobilizować niezbędny do tego entuzjazm.

— Czemu nie zaczniesz od Voronoffa, kutasie?

Spojrzał na Zebrę, później na człowieka przebranego za Reivicha, jakby serio rozważał ten pomysł.

— To chyba nic by nie dało. — Potem znowu skierował uwagę na mnie. — Wywołaliśmy tam spore zamieszanie, Mirabel. Niedługo ci, co uchodzą tutaj za władzę, przybędą rzucić tu okiem, a przypuszczam, że żaden z nas nie chciałby być wtedy w okolicy.

— Więc naprawdę nie jesteś z sił bezpieczeństwa Baldachimu?

— Przykro mi, że burzę twoje iluzje.

— Och, nie przejmuj się, zburzono je już dość dawno temu. Quirrenbach uśmiechnął się i wstał, mały pistolecik nadal tkwił w jego dłoni — miało się wrażenie, że jednym skurczem palców mógłby go rozgnieść na miazgę. Machał lufą między mną a Zebrą, w drugiej dłoni trzymając swój sfałszowany identyfikator niczym talizman. Tymczasem Voronoff wyjął własną broń. Razem skutecznie nas szachowali. Przeszliśmy przez tłum, Quirrenbach z powodzeniem zniechęcał każdego, kto chciał obdarzyć nas czymś więcej niż przelotnym zainteresowaniem. Ani Zebra, ani ja nie próbowaliśmy oporu czy ucieczki. Nie miało to sensu.

Tylko trzy pojazdy stały zaparkowane na półce lądowiska, zakapturzone ciemne kształty, lśniące od deszczu, umieszczone na dachu ramiona częściowo wyciągnięte, niczym trzy przewrócone na grzbiet martwe pająki. Rozpoznałem wagonik, którym przybyliśmy z Zebrą, oraz jeden z pozostałych wagoników, ale nie ten, do którego eskortował nas Quirrenbach.

— Czy zamierzasz mnie teraz zabić? — spytałem. — Jeśli tak, mógłbyś zaoszczędzić sobie mnóstwa kłopotów, wyrzucając mnie tutaj przez krawędź. Nie ma sensu ubarwiać moich ostatnich chwil przejażdżką po Baldachimie.

— Nie wiem, Mirabel, jak wytrzymywałem bez dawek twojego wspaniałego humoru — odparł Quirrenbach z cierpiętniczym westchnieniem. — Ach, przy okazji, nie żeby cię to obchodziło, symfonia akurat wychodzi mi wspaniale. Dziękuję.

— To nie była przykrywka?

— Zapytaj mnie o to za jakieś sto lat.

— Jeśli już mówimy o ludziach, którzy się wahają przed zabiciem innych — wtrącił Voronoff — możesz, Mirabel, niespodziewanie stać się obiektem dyskusji. Mogłeś mnie położyć, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, przy Matuzalemie. To intrygujące, że przynajmniej nie spróbowałeś. I nie mów, że na linii strzału była ryba. Masz wiele cech, ale z pewnością nie jesteś sentymentalny.

Miał rację: zawahałem się, choć wolałem nie przyznawać się do tego przed samym sobą. W innym życiu — przynajmniej na innym świecie — położyłbym Reivicha (albo Voronoffa), nim mój mózg zarejestrowałby jego obecność. Bez etycznych debat na temat wartości nieśmiertelnej ryby.

— Może wiedziałem, że nie jesteś właściwym człowiekiem — odpowiedziałem.

— A może jednak nie masz jaj. — Było ciemno, ale dostrzegłem błysk uśmiechu Quirrenbacha. — Znam twój życiorys, Mirabel. Wszyscy znamy. Kiedyś byłeś całkiem dobry, tam, na Skraju Nieba. Kłopot polega na tym, że po prostu nie wiesz, kiedy dać sobie spokój.

— Jeśli jestem taki wykończony, to po co poświęcacie mi tyle uwagi?

— Ponieważ jesteś muchą — wyjaśnił Voronoff. — Muchę czasami trzeba pacnąć.

Gdy podeszliśmy, pojazd przygotował się na nasze przyjęcie, drzwi otworzyły się z jednej strony jak wywalony język; w ich powierzchnię wewnętrzną wprawiono komfortowe schody. Para mięśniaków, wyposażona w nieprzyzwoicie ciężką broń, zasłaniała drzwi. Wszelkie myśli o oporze, jakie jeszcze kołatały mi się po głowie, w tym momencie zniknęły. To byli zawodowcy. Miałem poczucie, że nie pozwoliliby mi nawet na godny skok za krawędź. Gdybym to zrobił, władowaliby mi — spadającemu — parę pocisków w plecy.

— Dokąd jedziemy? — spytałem, bez pewności, czy chcę znać odpowiedź ani czy mogę oczekiwać odpowiedzi.

— W kosmos — wyjaśnił Quirrenbach. — Na spotkanie z panem Reivichem.

— W kosmosie?

— Przykro mi cię rozczarować, Mirabel. Ale Reivich w ogóle nie przebywa w Chasm City. Ścigałeś cienie.

TRZYDZIEŚCI TRZY

Spojrzałem na Zebrę — ona spojrzała na mnie. Milczeliśmy.

Pojazd, do którego eskortowali nas mięśniacy, cuchnął fabryczną nowością, skórzana tapicerka pociła się przepychem. Z tyłu znajdował się osobny przedział z sześcioma fotelami i wyprofilowanym stołem pośrodku; grała cicha muzyczka, a sufit zdobił elegancki neonowy wzór. Voronoff i jeden z mięśniaków siedzieli naprzeciwko nas, z bronią w pogotowiu. Quirreribach wraz z drugim mężczyzną wszedł do przedniego przedziału. Przez ściankę działową widziałem tylko ich szare cienie.

Wagonik wzniósł się gładko. Z dachu dobiegało klikanie ramion, jakby ktoś bardzo szybko robił na drutach.

— Co miał na myśli, mówiąc „kosmos” — spytałem.

— Jedną z karuzel na wysokiej orbicie zwaną Azyl — odparł Voronoff. — Dla ciebie to i tak bez różnicy. Chyba nie sądzisz, że złapałeś okazję, żeby gdzieś podjechać?

Ktoś w mieście wspominał mi o Azylu, ale nie pamiętałem dokładnie, w jakim kontekście.

— Co się stanie, gdy tam dotrzemy?

— Takie rzeczy wie pan Reivich, a ty się przekonasz. Możesz to nazwać negocjacjami. Ale nie spodziewaj się, Mirabel, że siądziesz przy stole z wieloma żetonami. Słyszałem, że jesteście zupełnie spłukani.

— Nadal mam niespodzianki w rękawie. — W moich ustach zabrzmiało to równie przekonująco jak przechwałki seksualne pijanego włóczęgi. Przez boczne okna obserwowałem wypiętrzony kryształowy masyw Escherowskich Turni oraz dostrzegłem — rzecz istotna — że drugi wagonik, nie ten od Zebry, rozkłada ramiona na maksymalną szerokość i rusza za nami w taktownej odległości.

— Co teraz? — spytałem, ignorując mięśniaka. — Twoja gra skończona, Voronoff. Musisz znaleźć inny rodzaj przyjemności.

— Idioto, nie chodzi o przyjemność. Chodzi o ból. — Pochylił nad stołem swoje wielkie cielsko. Przypominał Reivicha… ale to nie był ten język ciała i sposób mówienia. Nie miał akcentu ze Skraju Nieba, a jego fizyczność była obca arystokracji, z której pochodził Reivich. — Chodzi o ból — powtórzył. — Bo ból to odpędza, rozumiesz?