— Niezupełnie, ale mów dalej.
— Zwykle nie traktujemy nudy jako czegoś podobnego do bólu. A to dlatego, że jesteś wystawiony na jej dość małe dawki. Nie znasz jej prawdziwych odcieni. Różnica między nudą, jaką ty znasz, a nudą, jaką ja znam, jest taka, jak między dotykaniem śniegu a wkładaniem ręki do kotła z ciekłym azotem.
— Voronoff, nuda to nie bodziec.
— Nie jestem tego taki pewien — odparł. — Istnieje przecież część ludzkiego umysłu odpowiedzialna za wrażenie zwane nudą. To nie ulega wątpliwości. Z tego wynika logiczny wniosek, że musi istnieć bodziec, który go pobudza, podobnie jak są pobudzane ośrodki smaku czy słuchu w mózgu. — Uniósł rękę. — Przewiduję twoje następne pytanie. To jeden z moich talentów: zdolność przewidywania. Chciałoby się powiedzieć: cecha symptomatyczna mojej kondycji. Jestem siecią neuronową tak dobrze zaadaptowaną do parametrów wejściowych, że nie ewoluowałem przez lata. Ale wracając do naszego zagadnienia… zamierzałeś na pewno powiedzieć, że nuda to brak bodźców, a nie obecność jakiegoś szczególnego bodźca. Twierdzę, że nie ma tu różnicy, a szklanka jest zarówno w połowie pusta, jak i do połowy pełna. Ty słyszysz ciszę między nutami, ja słyszę muzykę. Ty widzisz czarny deseń na białym tle, ja widzę białe na czarnym. Więcej: w zasadzie widzę oba wzory. — Uśmiechnął się, jak zakuty przez lata w ciemnicy wariat, który toczy ważką rozmowę ze swym cieniem. — Widzę wszystko. Nic na to nie poradzę, gdy docierasz do mojej — jak to nazwać? — głębi doświadczenia.
— Jesteś szalony, prawda?
— Byłem szalony — odparł Voronoff. Najwyraźniej nie potraktował mojego pytania jako obrazę. — Przeszedłem przez szaleństwo i wyszedłem z drugiej strony. Szaleństwo nudziłoby mnie tak samo jak zdrowie psychiczne.
Oczywiście wiedziałem, że nie jest wariatem. Przynajmniej nie wariatem totalnym. Gdyby był, Reivich nie miałby z niego pożytku jako z przynęty. Voronoff musiał mieć jakieś resztkowe poczucie rzeczywistości. Nie spotkałem nikogo o takim stanie umysłu — a z pewnością poznałem nudę — bardzo niebezpieczne jednak byłoby dla mnie założenie, że nie kontroluje on w pełni swych zdolności.
— Mógłbyś z tym wszystkim skończyć — podsunąłem życzliwie. — W mieście takim jak to dałoby się załatwić samobójstwo.
— Ludzie to robią — stwierdziła Zebra. — Ludzie tacy jak Voronoff. Oczywiście nie nazywają tego samobójstwem. Ale nagle zaczynają się niezdrowo interesować działaniami o bardzo niskim prawdopodobieństwie przeżycia, jak na przykład nurkowanie w gazowym gigancie czy wyprawa w celu pozdrowienia Całunników.
— Właśnie, spróbuj, Voronoff. — Teraz ja się uśmiechnąłem. — Zaraz, przecież już prawie to zrobiłeś. Gdy udawałeś Reivicha. Miałeś nadzieję, że cię zabiję. Wyjście z bólu z dozą godności. Mądry nieśmiertelny starzec zastrzelony przez zamiejscowego łotra tylko dlatego, że akurat przyjął postać zbiegłego mordercy.
— Bez kul? Warto umrzeć, Mirabel, żeby zobaczyć coś takiego.
— Co racja, to racja — odparłem.
— Ale uświadomiłeś sobie, że za bardzo ci się to podoba — powiedziała Zebra.
Voronoff spojrzał na nią z nieskrywaną nienawiścią.
— Co niby za bardzo ma mi się podobać, Taryn?
— Że na ciebie polują. To zmniejsza ból, prawda?
— A co ty wiesz o bólu?
— Voronoff, przyznaj, że ona ma rację. Po raz pierwszy od wielu lat przypomniałeś sobie, jak to było żyć naprawdę. Dlatego głupio ryzykujesz. Musisz się rajcować. Ale nic ci nie wystarcza, nawet skok w rozpadlinę średnio cię bawił.
Spojrzał na nas z nowym żarem w oczach.
— Czy kiedyś na was polowano? Czy macie w ogóle pojęcie, jak to jest?
— Niestety, miałem tę przyjemność — odparłem. — Również stosunkowo niedawno.
— Nie chodzi mi o wasze zabawy myśliwskie. — Powiedział Voronoff z całkowitą pogardą. — Śmieć goni śmiecia. Nie mówię, oczywiście, o tu obecnych. Gdy na ciebie polowali, Mirabel, tak ustawili parametry na swoją korzyść, że równie dobrze mogliby zasłonić ci oczy i wpakować kulę w łeb, nim podjąłbyś ucieczkę.
— To dość dziwne, ale w tamtym momencie chętnie przyznałbym ci rację.
— Mogli jednak również zorganizować to fair. Pozwolić ci uciec trochę dalej, by twoja śmierć nie była nieunikniona. Pozwolić ci na znalezienie kryjówki. To byłoby coś zupełnie innego.
— Prawie — powiedziałem. — Oczywiście dochodzi taki drobiazg, że nigdy nie zgłosiłem się do tego na ochotnika.
— Może byś się zgłosił, gdyby impreza była tego warta. Gdyby wyznaczono nagrodę. Gdybyś sądził, że uda ci się dotrwać do końca Gry.
— A co było twoją nagrodą, Voronoff?
— Ból — odparł. — Odpuszczenie bólu. Przynajmniej przez kilka dni.
Chyba zacząłem coś mówić w odpowiedzi. Przynajmniej wydawało mi się, że słyszę siebie, ale mogła to być Zebra albo mrukliwy mięśniak z karabinem jak maczuga. Jasno pamiętam tylko to, co stało się parę sekund później, a chwile pomiędzy zostały starannie wytarte z mojej pamięci. Najpierw musiał dotrzeć impuls światła lub ciepła, gdy z drugiego wagonika otwarto do nas ogień. Potem musiał nastąpić wybuch przeszywającego uszy dźwięku, gdy fala uderzeniowa broni promieniowej walnęła w odartą ze ścian kabinę, po czym nastąpiła eksplozja metalowych, plastikowych i kompozytowych wnętrzności wypatroszonych w gorącej chmurze stopionej maszynerii. Potem chyba zaczęliśmy spadać, gdy ramiona na dachu, amputowane i poskręcane, straciły chwyt na kablu.
Sekundę później nasze opadanie zostało gwałtownie powstrzymane — mniej więcej wtedy wróciła mi normalna świadomość. Pierwsze wspomnienie (nim zaatakował mnie ból): wagonik wisi do góry nogami, wzgórek stołu wypacza się z sufitu, podłoga w neonowe wzory ma rozdartą, postrzępioną dziurę, przez którą bardzo wyraźnie i przerażająco nisko w dole widać liszaj Mierzwy.
Mięśniak zniknął, ale jego karabin został — przetaczał się po suficie-podłodze, gdy wagonik gwałtownie chybotał, próbując złapać chwiejną równowagę. Ręka mięśniaka nadal zaciskała się na karabinie. Została czyściutko obcięta odłamkiem. Gdy zobaczyłem w szczegółach kości nadgarstka, przypomniałem sobie, jak zniknęła mi stopa, gdy wpadliśmy w zasadzkę zorganizowaną przez ludzi Reivicha, przypomniałem sobie, jak złapałem za kikut, a potem podniosłem skrwawioną dłoń do oczu, beznadziejnie zaprzeczając temu, iż część mojego ciała została usunięta jak pas zaanektowanego terytorium.
Jeśli pominąć fakt, że nie mnie się to przydarzyło.
Zebra i ja padliśmy w róg pojazdu, spleceni w nieprzystojnym uścisku. Ani śladu Voronoffa, ani żadnej części jego ciała. Atakowały mnie fale bólu, ale gdy zacząłem na to zwracać uwagę, doszedłem do wniosku, że ból nie jest aż tak ostry, by sygnalizował złamanie kości.
Wagonik kołysał się i trzeszczał. Poza tym wokół panowała niezwykła cisza, słychać było tylko nasze oddechy i pojękiwania Zebry.
— Tanner? — Patrzyła przez wąskie szparki opuchniętych oczu. — Co się stało?
— Zaatakowano nas — odparłem. Nie zauważyła wcześniej, że towarzyszy nam drugi wagonik, i niczego w ogóle się nie spodziewała. Ja natomiast byłem na to duchowo przygotowany. — Najprawdopodobniej ciężką bronią promieniową. Chyba tkwimy w Baldachimie.
— Jesteśmy bezpieczni? — Skrzywiła się, próbując uwolnić nogę. — Ojej, strasznie głupie pytanie.
— Jesteś ranna?