— Chyba… chwileczkę. — Oczy Zebry, dotychczas szkliste, na sekundę zaszkliły się jeszcze bardziej. — Nie stało się nic takiego, co nie mogłoby poczekać parę godzin.
— Co zrobiłaś przed chwilą?
— Sprawdziłam swój obraz ciała. Czy nie mam uszkodzeń — powiedziała na odczepnego. — A ty, Tanner, jak się czujesz?
— Przeżyję. Zakładając, że w ogóle oboje przeżyjemy.
Pojazd szarpnął i zaczął zsuwać się pionowo w dół, dopóki coś go nie zatrzymało. Nie patrzyłem w rozwartą paszczę w podłodze, ale Mierzwa zdawała się bardzo odległa, jakbym oglądał plan miasta z odległości wyciągniętej ręki. Kilka niżej położonych odnóg Baldachimu zagradzało widok; były rachityczne i niezamieszkane, i służyły jedynie temu, by wzmocnić wrażenie niezwykłej wysokości. Za dymną przegrodą poruszyły się cienie i wagonik również się poruszył.
— Ktoś nas chyba wyratuje? — pytała Zebra.
— Wątpię, żeby ktoś chciał się wtrącać do incydentu, który wygląda na prywatne porachunki. — Wskazałem na ściankę działową. — Przynajmniej jeden z nich tam przeżył. Powinniśmy się ruszyć, nim zrobią coś, czego pożałujemy. Na przykład, nim nas zastrzelą.
— Gdzie mamy się ruszyć? Spojrzałem w dziurę w podłodze.
— Nie mamy zbyt wielkiego wyboru.
— Oszalałeś!
— Niewykluczone. — Uklęknąłem na brzegu dziury, rozpostarłem ramiona, by zanurzyć w nią głowę. — Szaleństwo jest tu na miejscu.
Opuszczałem się w otwór, stopami dotknąłem sękatego zakończenia gałęzi, o którą zaczepił wagonik. Gałąź była cienka, a my tkwiliśmy prawie na jej końcu, gdzie zwężała się do wąsa czepnego, delikatnego jak szczypiorek. Odzyskałem równowagę i pomogłem Zebrze wyjść, choć gdy wyciągnęła swoje długie nogi, prawie nie potrzebowała mojej pomocy.
Zebra popatrzyła w górę na wiszący zniszczony pojazd: dach był stopiony i przypalony, pozostało tylko jedno teleskopowe ramię, poskręcane, zaczepione niepewnie gdzieś na wyższej gałęzi. Wydawało się, że wystarczy lekki wietrzyk, by całość runęła w Mierzwę. Quirrenbach i drugi mięśniak, zamknięci w przedziale, mocowali się z drzwiami zablokowanymi przez wystającą gałąź.
— Voronoff jeszcze żyje — powiedziałem.
Pełzł cierpliwie po nieco grubszym odcinku gałęzi; już wcześniej musiał tam spaść.
— Co zamierzasz?
— Nic — odparłem. — Nie dojdzie zbyt daleko.
Strzał oddano z chirurgiczną precyzją — chciano raczej dać coś do zrozumienia, i to tak, by nie niszczyć gałęzi. Voronoffa to powstrzymało, ale jak na razie nie patrzył w naszą stronę.
Zebra spojrzała w górę, gdzie w masie gałęzi konstrukcyjnych znajdowała się osoba, która przed chwilą strzeliła. Stała z lekko wysuniętym biodrem, kolbę ciężkiego karabinu oparła na wypukłym udzie.
Chanterelle przewiesiła sobie broń przez plecy i zaczęła schodzić po zaimprowizowanej drabinie ze złączonych gałęzi. Powyżej parkował jej wagonik — nietknięty — a z niego na konar wyszło trzech na ciemno ubranych typów, uzbrojonych w jeszcze potężniejsze karabiny, po czym ustawili się, by ją ubezpieczać, gdy ona schodziła na nasz poziom.
Początkowo była to mała rzecz — fosforyzująca plama na ekranie głębokiego radaru. Oznaczała jednak spory obiekt. Po raz pierwszy od opuszczenia Flotylli mieli coś przed sobą — nie tylko pustkę kosmosu. Sky zwiększył moc promienia i skoncentrował fazowy układ antenowy na obszarze, skąd wróciło echo.
— To „Caleuche”. Tam nie może być nic innego — stwierdził Gomez, pochylony za plecami Skya.
— Może widzimy kawałek porzuconego złomu — powiedział Norquinco.
— Nie. — Sky obserwował, jak antena fazowa wydobywała szczegóły i plama nabierała gęstości i kształtu. — Za duży jak na złom. Sądzę, że to statek-widmo. Nic innego tych rozmiarów nie mogłoby lecieć naszym śladem.
— Jak duży?
— Dość szeroki — odparł Sky — ale nie mogę oszacować długości. Długa oś ma taki kierunek jak nasza, jakby statek nadal w pewnym stopniu nawigował. — Sky naciskał klawisze, przyglądając się uważnie liczbom wyskakującym obok echa. — Szerokość jest dokładnie taka jak statku Flotylli. Również ten sam profil — radar wyłapuje nawet pewne asymetrie tam, gdzie spodziewamy się wysuniętych klastrów anten na sferycznym dziobie. Statek raczej nie rotuje, z jakiegoś powodu musieli wyłączyć obroty.
— Może znudziła ich grawitacja. Jak daleko są od nas?
— Szesnaście tysięcy klików. A ponieważ przelecieliśmy pół sekundy świetlnej, jest nieźle. Dotrzemy do nich za parę godzin przy minimalnym zużyciu paliwa.
Omawiali to przez kilka minut. Zgodzili się, że najwłaściwsze będzie powolne, spokojne podejście. Statek utrzymywał swą oś równolegle do osi statków Flotylli, więc nie mogli uważać go za dryfujący, martwy kadłub. Miał pewną autonomię. Sky wątpił, czy na pokładzie jest żywa załoga, ale musiał brać taką ewentualność pod uwagę. Przynajmniej mogły tam nadal funkcjonować automatyczne systemy obronne, a te mogą potraktować wrogo zbliżający się niezapowiedziany statek.
— Możemy się przecież zapowiedzieć — stwierdził Gomez. Sky pokręcił głową.
— Idą z nami cicho przez prawie cały wiek i ani razu nie spróbowali się z nami porozumieć. Pomyślisz, że to paranoja, ale to dowodzi, że nie są zbyt zainteresowani gośćmi, nawet zapowiedzianymi. Przypuszczam, że na pokładzie nikogo nie ma, ale działają niektóre urządzenia: zabezpieczają antymaterię i zapewniają, że statek nie oddryfuje zbyt daleko od Flotylli.
— Wkrótce się dowiemy, gdy tylko znajdzie się w zasięgu wzroku — powiedział Norquinco. — Wtedy przyjrzymy się uszkodzeniom.
Następne dwie godziny płynęły bardzo wolno. Sky zmodyfikował trajektorię, by znaleźli się z jednej strony statku i by radar fazowy mógł wychwycić jakiś profil wzdłużny statku. Wynik ich nie zaskoczył: „Caleuche” odpowiadał profilowi statku z Flotylli — niemal idealnie, z wyjątkiem drobnych, lecz intrygujących różnic.
— Może to ślady uszkodzeń — powiedział Gomez. Spojrzał na echo radaru, jaśniejsze teraz, ale na ekranie nie było niczego innego i ta pustka podkreślała jeszcze ich izolację. Nie było reakcji innych statków Flotylli, żadnego znaku, że pozostałe statki coś dostrzegły. — Jestem niemal rozczarowany.
— Naprawdę?
— Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie będzie to coś bardziej osobliwego.
— A statek-widmo ci nie wystarczy? — Sky znów zmodyfikował kurs statku, by zbliżyć się do obiektu z drugiej strony.
— Tak, ale teraz, gdy wiemy, co to takiego, wykluczyliśmy wiele możliwości. Wiesz, o czym myślałem? Że to statek wysłany z Ziemi znacznie później od całej Flotylli, szybszy i bardziej zaawansowany technicznie. Miałby nas śledzić z bezpiecznej odległości, by nas obserwować i interweniować, gdyby stało się coś naprawdę poważnego.
Sky usiłował przyjąć pogardliwą minę, ale w duchu podzielał wątpliwości Gomeza. A jeśli okaże się, że na „Caleuche” nie ma żadnych użytecznych materiałów i nie znajdą sposobu na wykorzystanie jego antymaterii? Jest wprawdzie obiektem legendarnym, ale to nie oznacza, że zawiera coś ważnego. Sky pomyślał o oryginalnym „Caleuche”, statku-widmie, który pływał po wodach południowego Chile; na jego pokładzie zmarli wiecznie odprawiali ponurą uroczystość, posyłając w ocean smutną muzykę akordeonu; ale gdy tylko ludzie natknęli się na ten statek, miał on magiczną zdolność zmieniania się w pokrytą wodorostami skałę lub w dryfujący bal drewna.
Może właśnie teraz napotkają tylko coś takiego?