Światła zapłonęły i w śluzie po obu stronach zaczęło się wyrównywać ciśnienie.
Wszyscy trzej włożyli skafandry i przypięli specjalne czujniki i sprzęt komunikacyjny oraz wzięli po karabinie, każdy z domontowaną przez Skya latarką. Sky samotrzeć ruszył przodem przez łączący oba promy tunel. Wynurzyli się w oświetlonej kabinie, pozornie identycznej jak ta, którą właśnie opuścili. Nie było tu pajęczyn ani warstw kurzu, sugerujących, że upłynęło sporo czasu od chwili, gdy statek został opuszczony.
W środku znaleźli jednak ciało.
Martwe, w skafandrze. Żaden z nich nie chciał dłużej niż trzeba przyglądać się wyszczerzonej czaszce za szybą hełmu. Człowiek ten nie zmarł śmiercią gwałtowną. Siedział spokojnie na miejscu pilota, ramiona w skafandrze skrzyżował na udach, palce w rękawiczkach były złożone jak do modlitwy.
— Oliveira. — Gomez przeczytał plakietkę na hełmie. — Nazwisko portugalskie. Musiał pochodzić z „Brazylii”.
— Dlaczego tu umarł? — spytał Norquinco. — Miał zasilanie i mógł wrócić.
Sky wskazał na displej stanu.
— Mógł mieć zasilanie, ale na pewno nie miał już paliwa. Musiał je całkowicie zużyć, gdy leciał tu w pośpiechu.
— No i co z tego? Wewnątrz „Caleuche” jest na pewno kilkadziesiąt promów. Mógł pozbyć się tego i wrócić innym.
Stopniowo wypracowali hipotezę roboczą na temat tego, skąd ten człowiek tu się wziął. Nie słyszeli o Oliveirze, ale przecież on pochodził z innego statku i na pewno zniknął wiele lat temu.
Oliveira musiał dowiedzieć się o „Caleuche”, może nawet w ten sam sposób co Sky — narastające pogłoski przekształciły się w konkret. Postanowił cofnąć się i sprawdzić, co statek-widmo ma do zaoferowania, spodziewał się zysków dla swej załogi albo dla siebie. Potajemnie wziął prom i pomknął, zużywając dużo energii. Może szybkość wymusiły na nim okoliczności — miał mało czasu, a nie chciał, by zauważono jego obecność. Ryzyko wydawało się umiarkowane: przecież spodziewał się znaleźć na „Caleuche” paliwo oraz inne promy, i bez problemu wrócić do domu.
A jednak problemy się pojawiły.
— Tu jest wiadomość. — Norquinco patrzył na jeden z displejów.
— Co takiego?
— Mówię przecież: wiadomość. Chyba od… niego. — I nim Sky zdążył zadać pytanie, Norquinco pobrał plik, przepuścił go przez kilka protokołów i skierował do skafandrów; głos szedł kanałami komunikacyjnymi, a obraz wyświetlał się przeziernie. Duch Oliveiry unosił się w kabinie. Miał na sobie ten sam skafander, w którym mężczyzna umarł, ale szyba hełmu była uniesiona, widzieli więc twarz. Młody, ciemnoskóry, w oczach miał przerażenie i rezygnację.
— Chyba się zabiję — mówił po portugalsku. — Właśnie, to jedyne sensowne działanie. Na moim miejscu też byście to zrobili. Nie wymaga to szczególnej odwagi z mojej strony. Znam dziesiątki sposobów popełnienia bezbolesnego samobójstwa w skafandrze kosmicznym. Mówiono mi, że niektóre z nich są nie tylko bezbolesne, ale nawet przyjemne. Wkrótce się przekonam. Powiedzcie mi, czy umarłem z uśmiechem na twarzy. Mam taką nadzieję. Wszystko inne nie byłoby fair, prawda?
Sky musiał się skupić, by zrozumieć portugalskie zdania, ale dał sobie radę — należał do służby bezpieczeństwa i opanował inne języki Flotylli, a portugalski był znacznie bliższy castellano niż arabski.
— Zakładam, że — kimkolwiek jesteście — przybyliście tu z tego samego powodu co ja. Z czystej chciwości. Nie winię was za to, ale przyjmijcie moje pokorne przeprosiny, jeśli jesteście tu z innego, nieskończenie bardziej altruistycznego powodu. Choć czemuś w to wątpię. Wy też słyszeliście o statku-widmie i zastanawialiście się, co cennego ma na pokładzie. Suponuję, że nie przeliczycie się tak jak ja i nie chodzi wam o paliwo. A może już popełniliście ten błąd i dokładnie wiecie, o czym mówię, bo byliście w środku? Ale jeśli potrzebujecie paliwa i jeszcze nie byliście w środku… cóż, bardzo mi przykro, czeka was rozczarowanie. O ile to słowo oddaje to, co mam na myśli. — Zamilkł i spojrzał na górę swej kamizeli z systemem podtrzymywania życia. — Ponieważ ten statek nie jest tym, czego oczekujecie. To coś nieskończenie mniej. I nieskończenie więcej. Wiem to, bo byłem w środku. Obaj byliśmy.
— Obaj? — spytał Sky. Oliveira odpowiedział, jakby go słyszał.
— Czyżbyście jeszcze nie znaleźli Laga? Wspominałem o Lagu? Powinienem, przepraszam. Był moim dobrym przyjacielem, ale teraz sądzę, że przez niego się zabiję. Nie mogę wrócić do domu bez paliwa, a gdybym poprosił o paliwo, zostałbym powieszony za to, że w ogóle się tu wybrałem. Nawet jeśli „Brazylia” by mnie nie skazała na karę śmierci, zrobiłyby to inne statki. Nie, nie mam wyjścia. Ale to właśnie Lago mnie przekonał. Biedny, biedny Lago. Posłałem go, by poszukał paliwa. Naprawdę bardzo mi przykro. — Odnieśli wrażenie, że patrzy im wszystkim prosto w oczy, jakby nagle został wyrwany z zadumy. Każdemu z nich z osobna. — Czy już wam mówiłem, że jeśli możecie, powinniście natychmiast stąd uciekać? Nie jestem pewien, czy mówiłem.
— Wyłącz to draństwo — powiedział Sky.
Norquinco zawahał się, ale posłuchał, i duch Oliveiry zawisł między nimi, zamrożony w monologu.
TRZYDZIEŚCI CZTERY
— Wynoś się — powiedziała Chanterelle, gdy przednie drzwi się otwarły i wyjrzała z nich potłuczona, zakrwawiona twarz Quirrenbacha. — Ty też. — Lufą wskazała drugiego mięśniaka, który był nadal przytomny, w odróżnieniu od swego kolegi.
— Powinienem ci dziękować — stwierdziłem bez przekonania. — Chyba miałaś nadzieję, że przeżyję ten atak.
— Tak mi się wydawało. Nic ci nie jest, Tanner? Trochę pobladłeś.
— Ujdzie.
Trójka przyjaciół Chanterelle z wyniosłą obojętnością pochwyciła Voronoffa. Siedział bezpiecznie w pojeździe Chanterelle i gładził swój strzaskany nadgarstek. Koso na mnie patrzyli, ale nic dziwnego, bo gdy ostatni raz ich spotkałem, przestrzeliłem im uda.
Wszyscy znaleźliśmy się w samochodzie.
— Masz poważne kłopoty — powiedział Quirrenbach, któremu Chanterelle całkowicie poświęcała teraz uwagę. — Kimkolwiek jesteś.
— Wiem, kim jest — stwierdził Voronoff. Oglądał swój nadgarstek, tymczasem pojazd wyznaczył małego serwitora, by opatrzył mu ranę. — Chanterelle Sammartini. Gracz-myśliwy. Jedna z najlepszych, cokolwiek to znaczy.
— Do diabła, skąd wiesz? — spytał Quirrenbach.
— Bo była z Mirabelem tej nocy, gdy usiłował mnie zabić. Sprawdziłem ją.
— Niezbyt dokładnie — stwierdził Quirrenbach.
— Odchrzań się. Może zapomniałeś, ale to ty miałeś go pilnować.
— Spokojnie, chłopcy — powiedziała Zebra. Oparła swobodnie pistolet na kolanie. — Tylko dlatego, że zabrano wam karabiny, nie musicie się kłócić.
Quirrenbach pokazywał palcem Chanterelle.
— Sammartini, dlaczego Taryn ciągle ma karabin? Jest jedną z nas… gdybyś nie wiedziała.
— Tanner twierdzi, że jakiś czas temu przestała dla was pracować. — Chanterelle uśmiechnęła się. — Szczerze mówiąc, mnie to nie dziwi.
— Dzięki — odparła Zebra ostrożnie. — Nie wiem, dlaczego mimo to mi ufasz. Ja bym nie ufała.
— Tanner powiedział, że powinnam. Nie we wszystkim się z nim zgadzam, ale akurat tu mu wierzę. Mogę ci ufać, Zebro? Uśmiechnęła się.
— Nie masz przecież specjalnego wyboru. No więc, Tanner, co teraz?
— To co Quirrenbach miał cały czas na myśli — odparłem. — Podróż do Azylu.
— Chyba żartujesz! To musi być pułapka.